środa, 23 lipca 2014

Pierwsi znajomi, trzy rodziny, projekt przypinki i proporczyk

  Żeby zacząć pisać na ten temat muszę chyba zacząć od mojego pobytu u babci na wsi. A właściwie od samego mojego niedzielnego powrotu.
  Ponieważ przez tydzień nie miałam dostępu do internetu, ani tym bardziej do facebooka nazbierała mi się cała masa powiadomień i wiadomości. Niechętnie, bo było już przed północą postanowiłam zerknąć kto, co do mnie pisał. Szczególnie moją uwagę przykuły dwie wiadomości. Jedna od Stephanie, która radośnie oznajmiła mi, że dowiedziała się, że będę miała łącznie trzy host rodziny, a jako pierwszą właśnie jej. Druga wiadomość była od nieznanej mi Giuli, która napisała mi, że widziała jakiś tam mój komentarz (pewnie na którejś z grup na fb z wymianami) i że jedzie do New Jersey do mojego dystryktu. Popisałyśmy troszkę i okazało się, że jest bardzo sympatyczną Brazylijką.
  Do kolejnej osoby napisałam ja. A znalazłam ją po adresie mailowym (Alfia, z Rotary napisała maila zbiorowego do wymieńców z mojego dystryktu). Po domenie internetowej maili mogę też określić kilka narodowości wymieńców: ja - polska, Giulia - Brazylia, Niemcy, Francja i Japonia.

  A teraz najprzyjemniejsza część wpisu - przypinki :)
  W tym miejscu jak Anka to przeczyta, to mnie zamorduje, ale trudno. Od koleżanki Kasi dostałam link na allegro do jakiejś tam firmy, która zajmuje się nadrukami na koszulkach, kubkach, a także robiąca buttony w dość dobrej cenie - 1zł za sztukę. Właśnie dzięki tej cenie mogłam zaszaleć, jeśli chodzi o ilość zamówionych przypinek, których wyszło łącznie 300. Musiałam tylko zrobić projekt... 
  Napisałam do ww. Ani, czy nie chciałaby zamówić ze mną - cena ok, i mniejsze koszty przesyłki. Zgodziła się i zaraz przystąpiłam do własnego projektu. Po skończonym pierwszym projekcie zaczęłam ją mocno naglić. W końcu solidnie zabrała się za własne projekty. Zrobiła jeden z boćkiem i... Coś chyba zaczęła kolejny. Nie chciało się jej jednak kończyć i obrobiła lekko mój. Czyli skończyła i mi je wysłała. Ja z kolei miałam prawie gotowe dwa - bo bez napisów. Był piątek i mówiłam jej, że tego dnia będę zamawiać. Nic bardziej mylnego. Pojechałam z tatą do studia reklamowego, żeby pomogli mi z umieszczeniem napisów (chciałam, żeby szły po kole, a nie tak prosto - pionowo). Było jednak zamknięte. 
  Wdech... I wydech... Pojechałam do nich w poniedziałek (Anka znała wersję - zamówione w piątek, czeka na potwierdzenie). Dobra. Wreszcie skończone i zamówione. Moje dwa projekty (z ręką i orzełkiem) a także wzięłam jeszcze boćki. Każdego projektu po 100 sztuk. W zeszłym tygodniu doszły. Obejrzeć jednak mogłam dopiero w niedzielę (zapomniałam jednak rzecz jasna o przypinkach i obejrzałam dopiero w poniedziałek)

  Wczoraj pojechałam do oficera mojej wymiany po proporczyk. I chociaż spodziewałam się odwiedzenia go, dania mu jednej z moich przypinek, wzięcia proporczyka i porozmawiania chwilę, zeszło mi ponad godzinę. Jednak kolejna formalność zakończona.
  Wiecie, że jeszcze tylko 32 dni w Polsce i moja roczna przygoda się zaczyna?

  A tutaj kilka zdjęć:
trzy wzory przypinek

proporczyk
A także mały dodatek:
moje małe New Jersey w Kraśniku nad zalewem


piątek, 11 lipca 2014

Strach ma wielkie oczy - czyli jak ubiegałam się o wizę

   Wstałam w środę w nocy około godziny 3 (moi rodzice i tak uważają, że trzy minuty za późno, "bo musiałam dospać"), ubrałam się, umyłam, zjadłam coś na szybko i wsiadłam do samochodu. Przede mną była kilkugodzinna podróż do Warszawy w celu odwiedzenia ambasady i złożenia wniosku o wizę.
  Samo ubieganie się o wizę to nie jest jednak tylko pojechanie z paszportem do konsula. To jest przede wszystkim cała masa papierkowej roboty, którą zaczęłam jeszcze w dniu otrzymania GF. A prawie wszystko on-line - formularz DS-160 a w nim masa twoich danych osobowych, informacje o miejscu twojego pobytu, dane osobowe osób trzecich, trzy strony pytań typu "czy popełniłeś kiedyś przestępstwo?", czy "czy ktoś z twoich bliskich był w jakiś sposób karany?" itp. Dalej jakiś tam formularz DS-2019 w którym na całe szczęście trzeba było się jedynie podpisać. Trzeba było kupić ubezpieczenie jeszcze przed dostaniem wizy i uzupełnić kolejne informacje o tb. Musiałam opłacić jakąś tam opłatę SEVIS, która jest ponoć opłatą za szkołę w stanach. Później logowanie się do systemu , w którym można było się umówić na spotkanie z konsulem. Ale nie było to takie proste, że zakładam konto i już mam termin - znowu cała masa twoich danych osobowych + czekanie dwa dni, aż zaksięgują 160$, czyli zapłata za rozpatrzenie wniosku o wizę. A potem ja znowu nie mogłam pojechać do Warszawy, więc musiałam się wstrzymać z umówieniem spotkania kolejny tydzień. I co? Musiałam wszystko od nowa potwierdzać/czasem uzupełniać w tym całym "logowaniu". A. Trzeba jeszcze wspomnieć, o ilości poprawianych przeze mnie datach, bo z rozpędu pisałam w formacie "dd/mm/rr" zamiast "mm/dd/rr". Ale w końcu powstała data mojej wizyty w ambasadzie - 9.07.2014, godzina 8:30.
  Byłam w Warszawie jeszcze przed siódmą, chociaż i tak z półgodzinnym opóźnieniem przez jakieś tam rondo, przez które przebiegała droga. Dzięki temu, że miałam trochę czasu postanowiłam z mamą przejść się po okolicy i odszukać jakąś piekarnie, toaletę i ambasadę. Z ambasadą nie było znacznych problemów, bo znałyśmy adres - ul. Piękna 12. Cała ta ulica i jeszcze jedna prostopadła (pewnie też i inne) były "porośnięte" ambasadami różnych krajów, takich jak Szwajcarii, Francji, Nowej Zelandii, Kanady, czy też moich Stanów Zjednoczonych. 
  Nie przyglądałam się pozostałym, ale moja ambasada wyglądała zupełnie inaczej, niż jak sobie wyobrażałam. To, co zobaczyłam po prostu mnie rozczarowało. Spodziewałam się wielkiego budynku, do którego, żeby się dostać, trzeba przejść przez mały placyk ogrodzony wysokim płotem. Przed  wejściem były schody, a w środku masa pokoi (jak w jakimś biurowcu). Tutaj natomiast spotkała mnie ściana wrośnięta w szeroki chodnik. Przy wejściu były wyznaczone słupki i co jakiś czas drzwi otwierały się i ochroniarz zapraszał do środka grupę ludzi, bądź pojedynczą osobę, co zależało od tego, czy ktoś starał się samodzielnie, czy też z innymi o wizę.
  Wróciłyśmy z mamą do samochodu, który został na parkingu i przeczekałyśmy około 20 minut w towarzystwie taty, by pójść razem pod ambasadę ze wszystkimi dokumentami.
  Miałam ze sobą dwie teczki - jedną ze wszystkimi oryginałami dokumentów oraz drugą ze wszystkimi kopiami. Idąc w stronę ambasady zaczęłam się strasznie denerwować. Najbardziej chyba jednym dokumentem - potwierdzeniem umówionego spotkania, gdyż miałam w nim jedną lukę, która wg mnie nie miała tam racji bytu. Bałam się, że przez nią nie dostaną wizy.
  Znalazłam się na końcu kolejki. Stoję i słucham jakiś starszych pań przede mną. Nie chce przytaczać ich słów, bo ich nie pamiętam dokładnie, sedno sprawy leży jednak w tym, że są umówione na 9:30, 9:45, a jest 8:15. Ja natomiast na 8:30 i tak jak prosili na stronie nie przyszłam przed czasem, tylko tak akurat, w sam raz. Wołam do siebie mamę i mówię jej o tym, co usłyszałam i proszę, żeby zapytała z przodu i spróbowała mnie gdzieś tam wcisnąć.
  Udało się. Po chwili byłam w środku. Przeszłam przez bramkę, taką jakie są na lotniskach, a moje teczki z dokumentami przejechały przez... Takie coś do prześwietlania przedmiotów. Pierwszy etap wizyty w ambasadzie za mną. Szkoda tylko, że ten najłatwiejszy, i który raczej wszyscy przechodzą. 
  Zanim będę opowiadać dalej, jak tam było, chciałabym wspomnieć o poznanej tam Marysi, która, tak jak ja ubiegała się o wizę J-1, gdyż również jedzie do USA na wymianę :) Czyli poznałam bardzo sympatyczną osobę. Mam nadzieję, że odnajdzie kiedyś tego mojego bloga i odezwie się, tak jak obiecała. 
  Po kontroli u ochroniarzy udałam się do niedużego blatu, za którym stało bodajże trzech mężczyzn. Ich zadaniem było sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty, przygotowanie ich i sprawdzenie potwierdzenia umówionej wizyty. Mój niepełny dokument musiał być  jednak kompletny. Jak usłyszałam, że nie będzie mi więcej potrzebny, to włożyłam go na dno teczki. Zapytałam też, co jeszcze mnie czeka. W odpowiedzi dowiedziałam się, że w pierwszym okienku sprawdzą formularz DS-160 i inne dokumenty, w kolejnym pobiorą ode mnie odciski palców, a potem tylko rozmowa z konsulatem i to wszystko. Nie wyglądało to już tak groźnie.
  W pierwszym okienku okazało się, że strona potwierdzając z moim kodem kreskowym formularza DS-160 zawiera mało czytelny ten kod kreskowy, przez co pani nie mogła go wczytać do komputera. Zapytała więc, czy nie mam może innej wersji. Ależ oczywiście, że miałam - czarno-białą, która się idealnie wczytała.
  Następnie poszłam pobrać odciski palców. Stanęłam w długiej kolejce i czekałam na swoją kolei. I tu nie obyło się bez drobnych problemów, bo znowu pani nie mogła pobrać odcisków palców mojej prawej ręki. Dokładnie tak, jak kiedyś, gdy wyrabiałam paszport. Ostatecznie wyszło niezbyt wyraźnie, ale coś tam wyszło. Wydrukowano dla mnie numerek do rozmowy z konsulem i poszłam usiąść na jednym z licznych miejsc siedzących w oczekiwaniu na mój numerek. Była wtedy wywoływana chyba trzecia osoba. Ja miałam numer 16, a Marysia 17, a konsulów, do rozmowy było trzech. Siedziałyśmy razem, rozmawiałyśmy i oglądałyśmy filmiki, które były puszczane na telebimach - np. jak obcokrajowcy mówili "chrząszcz brzmi w trzcinie", "kluski śląskie", czy "barszcz z uszkami". Filmik leciał, a kolejka posuwała się dalej do przodu. Jeśli ktoś wychodził z niej z paszportem, oznaczało, że z jego zaplanowanego wyjazdu nici.
  W końcu na małym wyświetlaczu pojawiła się moja szesnastka. Od razu podniosłam się i ruszyłam do okienka. Trafiła mi się dokładnie ta pani, którą sobie upatrzyłam. Rozmowa trwała około dwóch minut (zwykle, to czym dłużej ktoś rozmawia, tym mniejsze ma szanse), a w niej padło kilka pytań o obecną i przyszłą szkołę, dlaczego się zdecydowałam na wymianę, czy mam rodzinę w stanach, do którego stanu jadę, czy znam już swoją host rodzinę, i w jakim wieku będzie moje host rodzeństwo. A potem zabrano mi paszport i dwa z moich dokumentów - formularz DS-2019 i potwierdzenie formularza DS-160. Na koniec pani pożegnała się ze mną i życzyła udanego roku w Stanach. Mogłam szukać wyjścia. Szczęśliwa wyszłam z budynku mówiąc rodzicom, że mam wizę.
  Dzisiaj rano przyszła do mnie przesyłka - paszport z amerykańską wizą.