poniedziałek, 12 stycznia 2015

Kalifornia, Oregon i Nevada - czyli wypad rodzinny na zachodnie wybrzeże

  Dwa i pół tygodnia temu wróciłam z Florydy, a już kolejna przygoda. Czuję się taka zabiegana i ciągle zajęta. Ale taki też tryb życia mi odpowiada. Jest to po prostu najprawdziwsze Carpe Diem. W poprzedniej hrodzinie cieszyłam się, jak poszliśmy do japońskiej restauracji na sushi. Tutaj wręcz nie mam czasu na prace domowe do szkoły, które muszę sumiennie odrabiać. Bo chyba każdy na moim miejscu wolałby przysiąść na dupie, nad nauką, pozdawać wszystkie przedmioty najlepiej jak się tylko da i pojechać z host rodzicami na wycieczkę po środkowych stanach :) (dobre oceny stanowią warunek podróży).

  Obecnie jest u mnie środa, 31 grudnia, godzina 6:41. Obudziłam się o 4:20, po to, by o 5 opuścić hotel i wyruszyć do Crater Lake. Nie to, że tak hrodzice zaplanowali. To był raczej mój plan. Od hotelu do Crater Lake jest około dwóch godzin drogi. Prosta matematyka i mamy szansę tam być o 7. Dla niewtajemniczonych – wschód słońca jest o 7:07. Mam nadzieję, że moje poświęcenie będzie tego warte, bo przede mną Sylwester w dzisiejszą noc :) Uwaga – zaczyna świtać, a my wciąż w drodze! Musimy zdążyć!

  Ale od początku:
  Do Kalifornii doleciałam na 20:00 czasu miejscowego. Kompletnie padnięta, bo czas, na którym obecnie pracuje mój mózg, to plus trzy godziny, obserwowałam dokładnie bagaże na taśmie. Miałam nadzieję, że gdzieś tam znajdzie się mój nudny, granatowy bagaż oznaczony toną czerwonych kokardek. Nie chciałam bowiem codziennie chodzić w tym samym. Chociaż to pewnie bym przeżyła. Gorzej, że zapomniałam zmienić adresu na walizce i mój bagaż prawdopodobnie powędrowałby do poprzednich hostów, czego bardzo bym nie chciała. Pocieszające było, że na lotnisku mieli koło 4 godzin na wpakowanie mojej walizki do właściwego samolotu, co powinno im w zupełności wystarczyć. A te cztery godziny spędziłam na lotnisku w jakimś VIPowskim pomieszczeniu z linii lotniczych, którymi podróżowałam (host rodzice duuuużo podróżują. Właśnie! A w przyszłym październiku odwiedzam ich w Pradze, a następnie jedziemy do mnie, do Lublina :) )
Gdy byłam już gotowa, czyt. obładowana torbami - bo saksofon (dla tych, co nie słyszeli jeszcze – zaczęłam z trzy tygodnie temu naukę :) ), komputer i wielka walizka, której połowa zawartości to kurtka i buty zimowe, ruszyliśmy do Oak Fair, gdzie oprócz Sparksa mieszkała także moja hmama i gdzie teraz ma znajomą, która była na tyle miła, że zgodziła się przyjąć nas na noc.


  Ok. Środa skończyła się dwa dni temu. Jest już piątek, a ja kontunuuję moją przygodę w Kalifornii. I nie tylko :) Jeśli chodzi o mój wschód słońca nad Crater Lake, to było warto, a zdjęcia, które znajdują się gdzieś tam nisko, w dole posta, tylko to potwierdzą :) Ale zacznijmy od pierwszego, prawdziwego dnia w Kalifornii.

Wtorek – pobudka koło 5:30, by po szóstej wyruszyć. Wsiedliśmy do wypożyczonego samochodu i udaliśmy się na północ. Cała podróż, jedynie samochodem tego dnia zajęła nam około 9 godzin. Pierwszy przystanek, nie licząc śniadania, czy przerwy po więcej benzyny odbył się po 5,5 godzinach w mieście Eureka – małe miasteczko, w którym doszukałam się, jeszcze przed wyjazdem, domu z 1885 roku, który wygrywa kategorię „najczęściej fotografowany dom w USA”. Cóż, nie powiem, robi wrażenie. Moim zdaniem w pełni zasługuje na takie miano. A wy, jak sądzicie?












Fair Oaks, leży całkiem niedaleko Sacramento. Gdyby ktoś jednak nadal nie wiedział, gdzie to jest, to podpowiem tylko, że w centrum Kalifornii – pośrodku jeśli chodzi o północ-południe i pośrodku wschód-zachód. San Francisco, jak i cała Dolina Krzemowa, znajduje się na zachód od wspomnianego Fair Oaks. A Z kolei Los Angeles i Hollywood na południowy zachód. Eureka z kolei na północ od San Francisco również nad Pacyfikiem. Samo wybrzeże pokryte jest pasmem górskim i jakimiś tam wulkanami. Jest to też aktywna strefa sejsmiczna z dużą ilością trzęsień ziemi spowodowanymi nakładającymi się płytami tektonicznymi. Host mama powiedziała mi, że w Kalifornii są tylko dwie pory roku – lato i zima. Lato, gorące i suche, Zima z kolei chłodnawa (ale nie zimna!) i mokra.

O całej geografii wspominam, gdyż zakochałam się w Kalifornijskich górach. Nie są jakieś tam super olbrzymie, takie w sam raz. Zielone, ale też i nie do końca. Drogi na wybrzeże są kręte i prowadzą dookoła nich. Jednym słowem można się zachwycić :)

Po około godzinie pojawił się kolejny przystanek – na samej granicy Redwood National Park. Przystanek ten, w konkretnie tamtym miejscu, związany był z dwoma faktami:


Ok. Trzeci powód, tylko nieco wcześniej - stado Wapiti




Pacyfik!!










  Tak, to był mój pierwszy raz nad Pacyfikiem :) Następnie udaliśmy się do Visior Center. Tutaj zaopatrzyłam się w kolejny ornament oraz otrzymałam paszport. A dokładniej mówiąc „Passport to your National Parks”. Amerykańcy bowiem wynaleźli fajny sposób dokumentowania swoich podbojów stanów – zbierają pieczątki (ciut jak na granicy) z datą i nazwą odwiedzanego parku narodowego. Parki podzielone są na regiony a regiony obejmują od trzech do kilkunastu stanów. W tym właśnie moim nowym paszporcie ja również będę dokumentować, co to ja zwiedzałam.
Po zdobyciu pierwszej pieczątki mogliśmy ruszyć i zwiedzać park. Redwood trees, to takie meeeega wysokie drzewka. Niektóre nawet bardzo „grube” A oto kilka faktów na ich temat:
- osiągają wysokość ponad 100 metrów
- mają około 2 tys lat
- średnica ich pnia, to ponad 6 metrów
widok z punktu widokowego na park i doliny























Często około trzy drzewa dzielą wspólne
korzenie

dając niesamowity efekt 






jeśli ktoś widział moje zdjęcia z Irlandii, to powinien wiedzieć,
czemu to wybrzeże tak bardzo skojarzyło mi się z tą zieloną
wyspą.

zachód słońca nad Pacyfikiem








ostatnie minuty pierwszego dnia z jeszcze innej perspektywy








Tego samego też dnia dojechaliśmy tak daleko na północ jak się dało, do Medford, Oregon, gdzie spędziliśmy noc. 

Środa – jak ja kocham pisać chaotycznie. Nie mam teraz zielonego pojęcia, czy powinnam wspomnieć ponownie o mojej pobudce, czy kontynuować ostatnio wspomniane wydarzenie. Tylko co to było... Chwila...
Ok, już wiem, na czym to ja skończyłam. Komputer zamknęłam wtedy około pół godziny przed Crater Lake. Zachwycona śniegiem! Ogólnie śniegu nie lubię, wręcz nie znoszę, ale to był mój pierwszy śnieg w tym roku. Uf... Grudzień skończył się jednym dniem śniegu. Ogólnie Crater Lake, jak też nazwa wskazuje, to jezioro kraterowe, także czym bardziej się tam zbliżaliśmy, tym śniegu przebywało. Jakieś 10 minut przed przybyciem śnieg mi sięgał do ramion!
Z powodu zimy część dróg w parku była zamknięta. A dokładniej mówiąc ta prowadząca naokoło jeziora. Jadnak samo dojście do jeziora było możliwe :) Równo o siódmej wyszłam z samochodu i stanęłam na krawędzi „przepaści” Stałam z kilkanaście metrów ponad powierzchnią wody. Nie chciałabym tam spaść do środka – nie dość, że najpierw potłukłabym się na skałach, to następnie wpadła do jeziora, które ubiega za bardzo głębokie. Chyba nawet to, że jest najczystszym na świecie nie pomogłoby ekipie ratunkowej mnie tam odnaleźć (Madzia, jak kamień w wodzie, poszłaby na dno i nawet umiejętność UNIESIENIA się na wodzie nie pomogłaby jej).
Niestety przez zachmurzone niebo nie udało mi się dostrzec błękitu wody, gdyż wszystkie szare chmury odbijały się w lustrze wody dojąc wodzie szaro niebieski odcień. Chmury także przykryły moje słoneczko, za to same puchowe obłoczki przybrały barwy czerwieni przez pomarańcz, by na koniec wschodu słońca zamienić się złotem. Całość była niesamowita! Jedynie źle wspominam niską temperaturę (-11 stopni) oraz porywisty wiatr. I chociaż htata próbował mnie przed nim osłonić biorąc na siebie całą jego siłę, to i tak przeraźliwie zmarzłam. A najgorszy był ból palca. Nigdy wcześniej chyba nie zamroziłam sobie aż tak żadnej części ciała. Już wolałabym amputację następnym razem aniżeli rozgrzewanie biednego paluszka, którego ból przeszedł na całą dłoń. Ale i tak było warto (Mamo, jak to czytasz, to się nie nie martw, palec sprawny, po całym wydarzeniu grałam na saksofonie, używając wszystkich palców:) )
W Visitor Center obejrzeliśmy filmik mówiąc o historii powstania jeziora, wyspy Wizard oraz o jego rekordzie z przejrzystością wody. Następnie przybiłam sobie nową pieczątkę z datą 31 grudnia (nie, nie kupiłam ornamentu, bo nie mieli żadnego... :( ). Ruszyliśmy w dalszą drogę.





















Jak co roku w okresie zimowym wyglądam jak bałwan -.-"

















A tak oto prezentowała się ilość śniegu


Po ponad dwóch godzinach wjechaliśmy do kolejnego parku. Było to już po pożegnaniu Ogegonu. Park nazywał się Lava Beds Natitonal Monument. Był to jak dla mnie niezwykle oryginalny park. Może dlatego, że nawet w nazwie nie ma słowa park... Nie ważne. Wyjaśnię lepiej, czemu tak uważam.
Wielka jego przestrzeń to jedynie pustkowia, zielono płowe góry i pagórki przykryte płatami czarnych, wielkich kawałków skał – lawą. Lawa ta ma parę tysięcy lat, nie jest już taka groźna, oprócz tego, że szorstka i można sobie nią ręce poobdzierać, a chodząc po niej trzeba uważać, by nie stanąć na ruchomym kawałku, by się gdzieś nie obsuną. Okazało się jednak, że nie było tu aż tak niebezpiecznie jak w Crater Lake i wyszłam tu bez szwanku, a dziury w spodniach, to bynajmniej nie stąd ;) Ja osobiście w głowie nazywam miejsce z tą lawą cmentarzem. Tak mi się po prostu kojarzy, przez to, że jest fascynujące, lekko przygnębiające i w przeszłości pogrzebało wiele istnień.
Atrakcją tego miejsca, oprócz dawnego wylewiska lawy stanowią także jaskinie. Niektóre z nich, to takie dziury w ziemi, do których się schodzi w dół świecąc latarkami nietoperzom w oczy. Jedynie jedna z jaskiń jest strikte edukacyjna z masą niezbędnej wiedzy dla każdego dzieciaka. Jest to jaskinia oświetlona z ładnie zrobionymi ścieżkami, a jedyne niebezpieczeństwa, to dwa spadki sufitu. Nie, tym razem nie oberwałam w głowę ;) Może też dlatego jaskinia ta była strasznie nudna i z htatą musieliśmy pójść do jakiejś ciekawszej, gdzie jedyna ingerencją człowieka były poukładane przystępie wielkie kamienie, które miały za zadanie emitować ścieżkę. Tutaj, by zakończyć trasę, trzeba było się zaopatrzyć w sprzęt do wspinaczki, dobre buty i latarkę.





















kamień po lawie z bliska




Dzień zakończyliśmy podróżą do Reno. Miasteczko położone w Navadzie, wielkości mojego Atlantic City. I chociaż ma kilka mniej Kasyn, to i tak ogólny wybór jest spory, bo i poza miastem. Jeśli chodzi o całą Nevadę, to ma zalegalizowany hazard i prostytucję, czym przebija resztę stanów. Bo te dwie rzeczy są ogólnie dostępne i legalne na terenie całego stanu, a nie tak jak np. w New Jersey jedyny legalny hazard jest w moim mieście - AC.

Jak wygląda sylwester w USA? Nie mam zielonego pojęcia. Ja swój przespałam. Jedynie oglądałam koło 20 czasu pacyficznego transmisję z Times Square oraz życzyłam hostom szczęśliwego nowego roku. Ta transmisja miała obejmować całe stany zjednoczone, a na pytanie jak, uzyskałam odpowiedź, że świętuje się tutaj cztery razy Nowy Rok z osobna dla każdej ze stref czasowych.



Czwartek – Reno opuściliśmy około godziny 8 rano. A o 9:30 byliśmy już w Tahoe Lake. Jest to olbrzymie jezioro z bajecznie niebieską barwą położone na granicy dwóch stanów – Nevada i Kalifornia. Postanowiliśmy zrobić spore kółeczko, prawie, że dookoła jeziora najpierw od strony Nevady, by wjechać do Kalifornii przez South Lake Tahoe City. Samo to miasteczko również leży na samej granicy. Wspomniałam kilka akapitów temu, czemu to ludzie uwielbiają Nevadę (wskazówka – Las Vegas)... Otóż to. Główna ulica miasta należy w połowie do każdego ze stanów. Bardzo łatwo rozróżnić obie części miasta – jedna spokojna, dużo sklepów z pamiątkami. Druga szalona, co budynek, to kasyno.
Samo jezioro położone jest na terenie górzystym. Jest olbrzymie i żadne zdjęcie nie potrafiło ująć go w całości. Jego uroku również. Jedno z wybrzeży jest także znane jako drugie najczęściej fotografowane miejsce w USA zaraz po Wodospadzie Niagara. Tutaj mogłabym zamieszkać...
Nie chcę pisać niepotrzebnych słów. I tak nie wyrażą one mojego zachwytu. Na ich miejsce z kolei mogę dodać więcej zdjęć :)





























































Ostatnim punktem tego dnia był Olympic Valley – miejsce w którym nieprzerwanie od 1960 roku pali się ogień olimpijski z zimowych igrzysk.



mi tu coś polskiego orła przypomina...



piątek 2.01.2015 – budzik o 4:50. Nie... jeszcze 10 minut – kliknęłam drzemkę i wróciłam do ulubionej pozycji do spania. O 5 zerwałam się przestraszona z telefonem w ręku. Nie... Jeszcze chwila... Starałam się myśleć, by z powrotem nie zasnąć. Dzisiaj Yosemite National Park. Jest to park o wielkiej powierzchni. Jest na pewno bardziej znany niż Lava Beds, czy Crater Lake i równie niesamowity jak one. Gdybym miała najłatwiej wyjaśnić, jak też on wygląda, to powiedziałabym, że główna i najbardziej znana jego część, to długa droga, która prowadzi w środku doliny. Dolina ta, nie jest byle jaką. Powstała ona w wyniku osunięcia się skał po przejściu lądolodu. Góry, które tam są, osiągają wysokość dwóch kilometrów i są w większości zupełnie gładkie idące w górę pod kątem 90 stopni. Profesjonalistom schodzi dwa dni, by wspiąć się na tą najbardziej znaną górę – El Capitan. Ponieważ jedzie się tam do końca i z powrotem jednokierunkową drogą, oba kierunki oddzielone są potężną rzeką, która jest zasilana wieloma wodospadami. Te które widziałam były lekko pozamrażane, wodę jednak dało się dostrzec. Ogólnie o tej porze roku wszystko powinno być ośnieżone, tutaj natomiast szczyty nie były pokryte nawet małą warstwą śniegu. Ale co będę pisala o pogodzie. Podzielę się zdjęciami ;)












znalazłam strumyczek!












wodospady...
















































Madzi zaczęło na koniec odbijać. Większość zdjęć z tego okresu
czasu jest tylko dla wglądu dla "tych fajnych" osób.



sobota, 3.01.2015
Na ten dzień nie mieliśmy żadnych planów. Host mama bowiem nie chciała być u koleżanki jedynie na noc i postanowiła, że spędzi z nią chodź jeden dzień podróży. Od rana także znaleziono dla mnie zajęcie – puzzle, które przedstawiały dwa ptaki, dwa kwiatki, które znajdowały się na zielonym tle. Właśnie to zielone tło zajęło mi co najmniej kilka godzin do ułożenia.
O godzinie 2 miał się odbyć spektakl w teatrze pod tytułem Dirty Dancing. Przedstawienie na bardzo wysokim poziomie, bardzo dobrze odświeżył mi film i pokazał kreatywność reżysera. A ponieważ były tylko dwa miejsca (i to w loży honorowej), to wybrałam się ja i Jhonny – syn koleżanki host mamy.

Niedziela, 4.01.2015
Ostatni dzień w Kalifornii. Na początku plany były takie, że mieliśmy rano wylecieć z Sacramento do San Francisco i spędzić tam n godzin czekając na samolot do Filadelfii, ale jako, że San Francisco musiałam zwiedzić, a host rodzice chcieli mi je pokazać, zamiast na lotnisko pojechaliśmy do San Francisco, po drodze wykonując telefon do linii lotniczych, by na nas nie czekali.
Zakochałam się w San Francisco. I jak moje pierwsze wrażenie – kolejny Nowy Jork, bo duże i nowoczesne wieżowce, tak okazało się, że były gdzie były, a zajmowały tak naprawdę niewiele, a głównie przemieszczałam się małymi uliczkami. Były idealne – nie duże domy, otoczone drzewami, domy porośnięte kwiatami.
Miasto położone jest na górzystym terenie, dlatego bardzo stromo trzeba było jechać w górę, następnie zatrzymywało się na płaskiej krzyżówce i ponownie wjeżdżało w górę. A tych „w górę” było naprawdę dużo!
Ważną i znaną tutaj ulicą jest Lombard Street, ale to zobaczcie sami:















Nad Pacyfikiem dopatrzyłam się fabryki czekolady Ghirardelli – najbardziej znanej i najlepszej czekolady w USA. Tam też zjadłam lunch, którym były lody z truskawkami polane gorącą czekoladą.
Na wybrzeżu podziwiałam również widok na Alcatraz – najlepiej strzeżone więzienie w historii.
Zwiedziłam również dwa Parki Narodowe pokazujące miasto w przeszłości przed trzęsieniem ziemi w bodajże 1902 roku.
Najważniejszym jednak punktem wycieczki był most „Golden Gate Bridge”. Na pewno każdy go kojarzy. Jak nie z nazwy, to z jakiegoś filmu ;). Jakieś ciekawostki? Ok. Jego długość to 2,737km; wysokość wynosi 227m; średnica głównego kabla (taki w górze, z którego wychodzą mniejsze) to 0.92m; a pomalowanie go przez 6 osobową ekipę zajmuje 20 lat. Po tym czasie most trzeba zacząć malować od początku dla zachowania koloru, przez co jest to praca w nieskończoność ;)






gdzie można, tam się wepchnę. A nawet i dalej



kochane więzienie po raz n-ty






podróż w przeszłości bez Golden Gate Bridge? Była możliwa.






gdzieś mi się tu wcisnęły cable cars

i zamiast pętli, jak to my mamy w Polsce, tutaj są takie kółka
do zmiany kierunku jazdy powyższym autobusikiem
(znak baaardzo charakterystyczny San Francisco)


menu z niezielnego lunchu - wybrałam lody z truskawkami
taki pyszny obiadek ;)





Golden Gate Bridge w pełnej okazałości


wspominałam coś o średnicy głównego
kabla?






i jeszcze raz więzienie, gdyby ktoś jeszcze nie zapamiętał






jak wygląda przejazd przez most













ten sam główny kabel



Na sam koniec udaliśmy się do China Town. Nie mogłam bowiem opuścić miasta nie pstrykając jeszcze kilku zdjęć w tamtym miejscu.









brama wejściowa






Mam też kilka zdjęć, które po prostu pokażą miasto:
























Na lotnisku oddaliśmy wypożyczony samochód. Przez ten niecały tydzień zrobiliśmy lekko ponad 3125km.