niedziela, 26 kwietnia 2015

Kalifornia 11-15.04

  Kalifornia... W poprzednim poście wspomniałam, że miałam szansę raz jeszcze zobaczyć ten piękny stan. Tak więc...
  Z New England wróciłam parę minut po północy w piątek w nocy. Gdy rano wstałam, host taty już nie było. Pojechał do D.C by spakować się na swój tygodniowy wyjazd do Brukseli. Ja sama nie miałam czasu wolnego. Przez jakąś godzinę robiłam swoją prezentacją na district conference. Z kolei o 11 wyciągnęłam z mojej małej podróżnej walizeczki grube ubrania, takie jak swetry a na ich miejsce wrzuciłam kilka bluzek. I chodź z długimi rękawami, to na tyle przewiewnych, by nie było mi ani za gorąco, ani za zimno. Idealnie na 20 stopniową pogodę. O godzinie 14 wyjechałyśmy z host mamą na lotnisko w Filadelfii.
  Miałyśmy jedną przesiadkę w Chicago. Oczywiście za krótką, by wyjść z lotniska. Taką jedynie idealną, by zmienić terminale, zjeść kolację i stanąć przy odpowiednim gate.
Z lotniska w Sacramento odebrała nas Pat. I chociaż dla niej była dopiero dziesiąta w New Jersey wybiła już wtedy pierwsza w nocy. Jak tylko dotarłyśmy do domu od razu rzuciłam się na łóżko i zasnęłam.

  Umówiłam się z hmamą, że będziemy żyły na nasz stary czas. Czyli codziennie miałyśmy wstawać na 5 czasu Kalifornijskiego. Następnie do 10 miałyśmy czas dla siebie, który ja osobiście wykorzystywałam na odrobienie wszystkich prac domowych.
  Pierwszego dnia, w Niedzielę wyjechaliśmy wszyscy o 6 z domu (wiem, jeszcze zdanie temu wspominałam o 10... to był wyjątkowy dzień :) ). Pojechaliśmy do Angels Camp. Tam rozpoczęliśmy dzień od mszy o 9. Następnie pojechaliśmy do małego, uroczego miasteczka górskiego, gdzie mieliśmy spotkać Lanę, jej męża i dwóch synów. Poszliśmy tam do kawiarni i kupiliśmy pyszne śniadanie. Ja sama zamówiłam wielkiego rogalika z dżemem malinowym w środku. Zjedliśmy z kolei w parku.
  Samo miasto słynęło z żab. Tych od Marka Twaina. Ale czemu, to nie wiem... Znaczy wiem, że od czegoś, co on tam napisał, ale co dokładnie, to nie wiem. W każdym razie ludzie przed domami mają fontanny w żaby, na jednej ławce siedziała wielka żaba, a na chodnikach były wyniki jakiś zawodów w skakaniu, które co roku się tutaj odbywają.


jeden z zwycięzców festiwalu

rajd motocyklowy z ponad 

rzeka przepływająca przez park w Murphy's

symbol kalifornii - maczek kalifornijski


jeden z kościółków

wdrapałam się na szczyt cmentarza. By podziwiać widok na
Angels Camp





samochód z Kalifornii na tle
Kalifornijskiego drzewa
  Właśnie. Po wyżej zdjęcie samochodu z drzewem, a tu zapomniałam wspomnieć, że z Kalifornii najczęściej spotyka się jedynie jeden rodzaj drzewa. Jest ono idealnie przystosowane do Kalifornijskich suszy.


Angels Camp - centrum miasteczka



"korkowe drzewko"

napis promujący jeden z wyścigów "żab"

  Kolejną atrakcją dnia był sklep z minerałami, kamieniami, muszlami, czy nawet motylami (takimi już w ramkach). Tutaj też zostały uprzednio kupione dla mnie przez Pat kolczyki, które dostałam na Walentynki. Także gdy hmama i Pat oglądały biżuterię, ja oglądałam minerały i zasuszone koniki morskie. Biedactwa :(
  Po obiedzie czekała na mnie niespodzianka. Chyba jedna z większych. Pojechaliśmy bowiem do jaskini. Tam dostałam od hmamy dwie opcje na podziwianie jej – zejście schodami w dół, albo rappeling, czyli zejście w dół jaskini za pomocą małego bloczka, jednej długiej liny i pasów, którymi do tej liny byłam przypięta. I prawie 60 metrów w dół. Szczerze mówiąc sama nie wiedziałam co było silniejsze – strach, czy też adrenalina. Dla mnie same pierwsze 6 metrów przeraźliwie mi się dłużyły. A to było dopiero zejście przez taką jakby dziurę. Poniżej niej (czego nie było w ogóle widać wcześniej) była olbrzymia 50 metrowa jama. Ja sama raz schodziłam zaraz przy skałach, raz siedziałam w powietrzu z dala o jakiejkolwiek ściany jaskini.
  To był mój pierwszy raz. I nie mówię tutaj tylko o schodzeniu w dół. Mówię ogólnie o wszystkich powiązanych, tego typu sportach. Nigdy nawet nie udało mi się załapać na żadną ścianę wspinaczkową.
  Było niesamowicie. Gdybym miała siłę, na pewno bym to powtórzyła, a w przyszłości jak się nada okazja, to oczywiście skorzystam :)








A tutaj zawisłam w powietrzu.
Jednak pewniej się czułam mając
skałę pod nogami.



  W poniedziałek ponownie wstałam o 5. Tym jednak razem zaraz potem nie musiałam jechać. I tak wszystko byłoby zamknięte. Kiedy jednak wybiła dziesiąta byłam gotowa. Pat odwiozła mnie i hmamę na stację... coś pomiędzy pociągiem a tramwajem. W każdym razie pojechałyśmy tym czymś na stację kolejową w starym Sacramento. Tam poszłyśmy do muzeum kolejowego. Wszystkie pociągi i lokomotywy były oryginalne (jedna np. Jest ostatnią na całym świecie). Nic nie było tam repliką. Był tak ogólnie pokazany rozwój kolei. To, jak zachód uznał, że musi wybudować tory, by połączyć się ze wschodem, była wzmianka o krytych torach (w górach, by śnieg nie zasypywał), o połączeniu linii wschód-zachód, a także o rekordzie światowym w najdłuższym zbudowanym odcinku torów w ciągu dnia - ... mil (swoją drogą – osoby, które miały płacić za budowę nie opłaciły tego odcinka, gdyż uznały, że to niemożliwe).
  Tak jeszcze wspomnę o świetnym gwizdku który można było kupić – odgłos, który wydaje jest niemalże identyczny, jak pociąg zbliżający się do stacji.



tunele kryjące tory kolejowe.














  Resztę dnia spędziłyśmy z hmamą zwiedzając stare Sacramento – stare uliczki, które wyglądają jak te w filmach westernowych, w jednym ze sklepów z cukierkami spróbowałam pysznego świerszcza w czekoladzie (polecam!), nie omieszkałam spróbować żelek "Jelly Belly" o smaku piwa, czy popcornu (naprawdę tak smakowały!!). A także w jednym miejscu udało mi się przebrać za kowbojkę i zrobienie pięknego zdjęcia z bronią i butelką po Jack Daniels.
  Pat z jej synem odebrała nas przed Capital Building w Sacramento i pojechaliśmy do restauracji na kolację.




a tutaj inne Jelly Belly - o smaku waty cukrowej

mój świerszczyk w czekladzie

i po nim...




ulice starego Sacramento jak z westernowego filmu


jedynie samochody psują klimat starego miasteczka


buffalo :)





ten budynek wyglądał zupełnie jak piramida...

Tower Bridge - charakterystyczny most miasta
Tak jak dla San Francsco Golden Gate Bridge







nawet miasto w specjalny sposób
się ze mną przywitało :)

Kapitol Stanu Kalifornia
Dla niewtajemniczonych - Sacramento jest stolicą Kali





  Ostatniego dnia przejechałyśmy się z hmamą ponownie po mieście. Zwiedziłyśmy również stary port w Sacramento. Następnie odebrałyśmy Pat i wszystkie trzy pojechałyśmy odebrać Jhonny'ego ze szkoły. Swoją drogą ma ładną szkołę. Choć nie wiem, czy zdecydowałabym się kiedyś na szkołę tylko dla dziewczyn, tak jak on jest w szkole tylko dla chłopców. 

Tak właśnie wyglądał ford za czasów swojej świetności











Dzieci miały szansę stworzyć powyższe pudełka



fontanna - woda święcona



poniżej - fajne, nietypowe domy








 Położyłam się spać dosyć wcześnie, gdyż następnego dnia rano, o 5 miałam lot z Sacramento, przed Colorado do Filadelfii.