piątek, 11 lipca 2014

Strach ma wielkie oczy - czyli jak ubiegałam się o wizę

   Wstałam w środę w nocy około godziny 3 (moi rodzice i tak uważają, że trzy minuty za późno, "bo musiałam dospać"), ubrałam się, umyłam, zjadłam coś na szybko i wsiadłam do samochodu. Przede mną była kilkugodzinna podróż do Warszawy w celu odwiedzenia ambasady i złożenia wniosku o wizę.
  Samo ubieganie się o wizę to nie jest jednak tylko pojechanie z paszportem do konsula. To jest przede wszystkim cała masa papierkowej roboty, którą zaczęłam jeszcze w dniu otrzymania GF. A prawie wszystko on-line - formularz DS-160 a w nim masa twoich danych osobowych, informacje o miejscu twojego pobytu, dane osobowe osób trzecich, trzy strony pytań typu "czy popełniłeś kiedyś przestępstwo?", czy "czy ktoś z twoich bliskich był w jakiś sposób karany?" itp. Dalej jakiś tam formularz DS-2019 w którym na całe szczęście trzeba było się jedynie podpisać. Trzeba było kupić ubezpieczenie jeszcze przed dostaniem wizy i uzupełnić kolejne informacje o tb. Musiałam opłacić jakąś tam opłatę SEVIS, która jest ponoć opłatą za szkołę w stanach. Później logowanie się do systemu , w którym można było się umówić na spotkanie z konsulem. Ale nie było to takie proste, że zakładam konto i już mam termin - znowu cała masa twoich danych osobowych + czekanie dwa dni, aż zaksięgują 160$, czyli zapłata za rozpatrzenie wniosku o wizę. A potem ja znowu nie mogłam pojechać do Warszawy, więc musiałam się wstrzymać z umówieniem spotkania kolejny tydzień. I co? Musiałam wszystko od nowa potwierdzać/czasem uzupełniać w tym całym "logowaniu". A. Trzeba jeszcze wspomnieć, o ilości poprawianych przeze mnie datach, bo z rozpędu pisałam w formacie "dd/mm/rr" zamiast "mm/dd/rr". Ale w końcu powstała data mojej wizyty w ambasadzie - 9.07.2014, godzina 8:30.
  Byłam w Warszawie jeszcze przed siódmą, chociaż i tak z półgodzinnym opóźnieniem przez jakieś tam rondo, przez które przebiegała droga. Dzięki temu, że miałam trochę czasu postanowiłam z mamą przejść się po okolicy i odszukać jakąś piekarnie, toaletę i ambasadę. Z ambasadą nie było znacznych problemów, bo znałyśmy adres - ul. Piękna 12. Cała ta ulica i jeszcze jedna prostopadła (pewnie też i inne) były "porośnięte" ambasadami różnych krajów, takich jak Szwajcarii, Francji, Nowej Zelandii, Kanady, czy też moich Stanów Zjednoczonych. 
  Nie przyglądałam się pozostałym, ale moja ambasada wyglądała zupełnie inaczej, niż jak sobie wyobrażałam. To, co zobaczyłam po prostu mnie rozczarowało. Spodziewałam się wielkiego budynku, do którego, żeby się dostać, trzeba przejść przez mały placyk ogrodzony wysokim płotem. Przed  wejściem były schody, a w środku masa pokoi (jak w jakimś biurowcu). Tutaj natomiast spotkała mnie ściana wrośnięta w szeroki chodnik. Przy wejściu były wyznaczone słupki i co jakiś czas drzwi otwierały się i ochroniarz zapraszał do środka grupę ludzi, bądź pojedynczą osobę, co zależało od tego, czy ktoś starał się samodzielnie, czy też z innymi o wizę.
  Wróciłyśmy z mamą do samochodu, który został na parkingu i przeczekałyśmy około 20 minut w towarzystwie taty, by pójść razem pod ambasadę ze wszystkimi dokumentami.
  Miałam ze sobą dwie teczki - jedną ze wszystkimi oryginałami dokumentów oraz drugą ze wszystkimi kopiami. Idąc w stronę ambasady zaczęłam się strasznie denerwować. Najbardziej chyba jednym dokumentem - potwierdzeniem umówionego spotkania, gdyż miałam w nim jedną lukę, która wg mnie nie miała tam racji bytu. Bałam się, że przez nią nie dostaną wizy.
  Znalazłam się na końcu kolejki. Stoję i słucham jakiś starszych pań przede mną. Nie chce przytaczać ich słów, bo ich nie pamiętam dokładnie, sedno sprawy leży jednak w tym, że są umówione na 9:30, 9:45, a jest 8:15. Ja natomiast na 8:30 i tak jak prosili na stronie nie przyszłam przed czasem, tylko tak akurat, w sam raz. Wołam do siebie mamę i mówię jej o tym, co usłyszałam i proszę, żeby zapytała z przodu i spróbowała mnie gdzieś tam wcisnąć.
  Udało się. Po chwili byłam w środku. Przeszłam przez bramkę, taką jakie są na lotniskach, a moje teczki z dokumentami przejechały przez... Takie coś do prześwietlania przedmiotów. Pierwszy etap wizyty w ambasadzie za mną. Szkoda tylko, że ten najłatwiejszy, i który raczej wszyscy przechodzą. 
  Zanim będę opowiadać dalej, jak tam było, chciałabym wspomnieć o poznanej tam Marysi, która, tak jak ja ubiegała się o wizę J-1, gdyż również jedzie do USA na wymianę :) Czyli poznałam bardzo sympatyczną osobę. Mam nadzieję, że odnajdzie kiedyś tego mojego bloga i odezwie się, tak jak obiecała. 
  Po kontroli u ochroniarzy udałam się do niedużego blatu, za którym stało bodajże trzech mężczyzn. Ich zadaniem było sprawdzić, czy mam wszystkie dokumenty, przygotowanie ich i sprawdzenie potwierdzenia umówionej wizyty. Mój niepełny dokument musiał być  jednak kompletny. Jak usłyszałam, że nie będzie mi więcej potrzebny, to włożyłam go na dno teczki. Zapytałam też, co jeszcze mnie czeka. W odpowiedzi dowiedziałam się, że w pierwszym okienku sprawdzą formularz DS-160 i inne dokumenty, w kolejnym pobiorą ode mnie odciski palców, a potem tylko rozmowa z konsulatem i to wszystko. Nie wyglądało to już tak groźnie.
  W pierwszym okienku okazało się, że strona potwierdzając z moim kodem kreskowym formularza DS-160 zawiera mało czytelny ten kod kreskowy, przez co pani nie mogła go wczytać do komputera. Zapytała więc, czy nie mam może innej wersji. Ależ oczywiście, że miałam - czarno-białą, która się idealnie wczytała.
  Następnie poszłam pobrać odciski palców. Stanęłam w długiej kolejce i czekałam na swoją kolei. I tu nie obyło się bez drobnych problemów, bo znowu pani nie mogła pobrać odcisków palców mojej prawej ręki. Dokładnie tak, jak kiedyś, gdy wyrabiałam paszport. Ostatecznie wyszło niezbyt wyraźnie, ale coś tam wyszło. Wydrukowano dla mnie numerek do rozmowy z konsulem i poszłam usiąść na jednym z licznych miejsc siedzących w oczekiwaniu na mój numerek. Była wtedy wywoływana chyba trzecia osoba. Ja miałam numer 16, a Marysia 17, a konsulów, do rozmowy było trzech. Siedziałyśmy razem, rozmawiałyśmy i oglądałyśmy filmiki, które były puszczane na telebimach - np. jak obcokrajowcy mówili "chrząszcz brzmi w trzcinie", "kluski śląskie", czy "barszcz z uszkami". Filmik leciał, a kolejka posuwała się dalej do przodu. Jeśli ktoś wychodził z niej z paszportem, oznaczało, że z jego zaplanowanego wyjazdu nici.
  W końcu na małym wyświetlaczu pojawiła się moja szesnastka. Od razu podniosłam się i ruszyłam do okienka. Trafiła mi się dokładnie ta pani, którą sobie upatrzyłam. Rozmowa trwała około dwóch minut (zwykle, to czym dłużej ktoś rozmawia, tym mniejsze ma szanse), a w niej padło kilka pytań o obecną i przyszłą szkołę, dlaczego się zdecydowałam na wymianę, czy mam rodzinę w stanach, do którego stanu jadę, czy znam już swoją host rodzinę, i w jakim wieku będzie moje host rodzeństwo. A potem zabrano mi paszport i dwa z moich dokumentów - formularz DS-2019 i potwierdzenie formularza DS-160. Na koniec pani pożegnała się ze mną i życzyła udanego roku w Stanach. Mogłam szukać wyjścia. Szczęśliwa wyszłam z budynku mówiąc rodzicom, że mam wizę.
  Dzisiaj rano przyszła do mnie przesyłka - paszport z amerykańską wizą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz