Dwa i pół
tygodnia temu wróciłam z Florydy, a już kolejna przygoda. Czuję
się taka zabiegana i ciągle zajęta. Ale taki też tryb życia mi
odpowiada. Jest to po prostu najprawdziwsze Carpe Diem. W poprzedniej
hrodzinie cieszyłam się, jak poszliśmy do japońskiej restauracji
na sushi. Tutaj wręcz nie mam czasu na prace domowe do szkoły,
które muszę sumiennie odrabiać. Bo chyba każdy na moim miejscu
wolałby przysiąść na dupie, nad nauką, pozdawać wszystkie
przedmioty najlepiej jak się tylko da i pojechać z host rodzicami
na wycieczkę po środkowych stanach :) (dobre oceny stanowią
warunek podróży).
Obecnie
jest u mnie środa, 31 grudnia, godzina 6:41. Obudziłam się o 4:20,
po to, by o 5 opuścić hotel i wyruszyć do Crater Lake. Nie to, że
tak hrodzice zaplanowali. To był raczej mój plan. Od hotelu do
Crater Lake jest około dwóch godzin drogi. Prosta matematyka i mamy
szansę tam być o 7. Dla niewtajemniczonych – wschód słońca
jest o 7:07. Mam nadzieję, że moje poświęcenie będzie tego
warte, bo przede mną Sylwester w dzisiejszą noc :) Uwaga –
zaczyna świtać, a my wciąż w drodze! Musimy zdążyć!
Ale od
początku:
Do
Kalifornii doleciałam na 20:00 czasu miejscowego. Kompletnie
padnięta, bo czas, na którym obecnie pracuje mój mózg, to plus
trzy godziny, obserwowałam dokładnie bagaże na taśmie. Miałam
nadzieję, że gdzieś tam znajdzie się mój nudny, granatowy bagaż
oznaczony toną czerwonych kokardek. Nie chciałam bowiem codziennie
chodzić w tym samym. Chociaż to pewnie bym przeżyła. Gorzej, że
zapomniałam zmienić adresu na walizce i mój bagaż prawdopodobnie
powędrowałby do poprzednich hostów, czego bardzo bym nie chciała.
Pocieszające było, że na lotnisku mieli koło 4 godzin na
wpakowanie mojej walizki do właściwego samolotu, co powinno im w
zupełności wystarczyć. A te cztery godziny spędziłam na lotnisku
w jakimś VIPowskim pomieszczeniu z linii lotniczych, którymi
podróżowałam (host rodzice duuuużo podróżują. Właśnie! A w
przyszłym październiku odwiedzam ich w Pradze, a następnie
jedziemy do mnie, do Lublina :) )
Gdy byłam
już gotowa, czyt. obładowana torbami - bo saksofon (dla tych, co nie
słyszeli jeszcze – zaczęłam z trzy tygodnie temu naukę :) ),
komputer i wielka walizka, której połowa zawartości to kurtka i
buty zimowe, ruszyliśmy do Oak Fair, gdzie oprócz Sparksa mieszkała
także moja hmama i gdzie teraz ma znajomą, która była na tyle
miła, że zgodziła się przyjąć nas na noc.
Ok. Środa
skończyła się dwa dni temu. Jest już piątek, a ja kontunuuję
moją przygodę w Kalifornii. I nie tylko :) Jeśli chodzi o mój
wschód słońca nad Crater Lake, to było warto, a zdjęcia, które
znajdują się gdzieś tam nisko, w dole posta, tylko to potwierdzą
:) Ale zacznijmy od pierwszego, prawdziwego dnia w Kalifornii.
Wtorek –
pobudka koło 5:30, by po szóstej wyruszyć. Wsiedliśmy do
wypożyczonego samochodu i udaliśmy się na północ. Cała podróż,
jedynie samochodem tego dnia zajęła nam około 9 godzin. Pierwszy
przystanek, nie licząc śniadania, czy przerwy po więcej benzyny
odbył się po 5,5 godzinach w mieście Eureka – małe miasteczko,
w którym doszukałam się, jeszcze przed wyjazdem, domu z 1885 roku,
który wygrywa kategorię „najczęściej fotografowany dom w USA”.
Cóż, nie powiem, robi wrażenie. Moim zdaniem w pełni zasługuje
na takie miano. A wy, jak sądzicie?
Fair Oaks,
leży całkiem niedaleko Sacramento. Gdyby ktoś jednak nadal nie
wiedział, gdzie to jest, to podpowiem tylko, że w centrum
Kalifornii – pośrodku jeśli chodzi o północ-południe i
pośrodku wschód-zachód. San Francisco, jak i cała Dolina
Krzemowa, znajduje się na zachód od wspomnianego Fair Oaks. A Z
kolei Los Angeles i Hollywood na południowy zachód. Eureka z kolei
na północ od San Francisco również nad Pacyfikiem. Samo wybrzeże
pokryte jest pasmem górskim i jakimiś tam wulkanami. Jest to też
aktywna strefa sejsmiczna z dużą ilością trzęsień ziemi
spowodowanymi nakładającymi się płytami tektonicznymi. Host mama
powiedziała mi, że w Kalifornii są tylko dwie pory roku – lato i
zima. Lato, gorące i suche, Zima z kolei chłodnawa (ale nie zimna!)
i mokra.
O całej
geografii wspominam, gdyż zakochałam się w Kalifornijskich górach.
Nie są jakieś tam super olbrzymie, takie w sam raz. Zielone, ale
też i nie do końca. Drogi na wybrzeże są kręte i prowadzą
dookoła nich. Jednym słowem można się zachwycić :)
Po około
godzinie pojawił się kolejny przystanek – na samej granicy
Redwood National Park. Przystanek ten, w konkretnie tamtym miejscu,
związany był z dwoma faktami:
Ok. Trzeci powód, tylko nieco wcześniej - stado Wapiti |
Pacyfik!! |
Tak, to był
mój pierwszy raz nad Pacyfikiem :) Następnie udaliśmy się do
Visior Center. Tutaj zaopatrzyłam się w kolejny ornament oraz
otrzymałam paszport. A dokładniej mówiąc „Passport to your
National Parks”. Amerykańcy bowiem wynaleźli fajny sposób
dokumentowania swoich podbojów stanów – zbierają pieczątki
(ciut jak na granicy) z datą i nazwą odwiedzanego parku narodowego.
Parki podzielone są na regiony a regiony obejmują od trzech do
kilkunastu stanów. W tym właśnie moim nowym paszporcie ja również
będę dokumentować, co to ja zwiedzałam.
Po zdobyciu
pierwszej pieczątki mogliśmy ruszyć i zwiedzać park. Redwood
trees, to takie meeeega wysokie drzewka. Niektóre nawet bardzo
„grube” A oto kilka faktów na ich temat:
- osiągają wysokość ponad 100 metrów
- mają około 2 tys lat
- średnica ich pnia, to ponad 6 metrów
widok z punktu widokowego na park i doliny |
Często około trzy drzewa dzielą wspólne korzenie |
dając niesamowity efekt |
jeśli ktoś widział moje zdjęcia z Irlandii, to powinien wiedzieć, czemu to wybrzeże tak bardzo skojarzyło mi się z tą zieloną wyspą. |
zachód słońca nad Pacyfikiem |
ostatnie minuty pierwszego dnia z jeszcze innej perspektywy |
Tego samego
też dnia dojechaliśmy tak daleko na północ jak się dało, do
Medford, Oregon, gdzie spędziliśmy noc.
Środa –
jak ja kocham pisać chaotycznie. Nie mam teraz zielonego pojęcia,
czy powinnam wspomnieć ponownie o mojej pobudce, czy kontynuować
ostatnio wspomniane wydarzenie. Tylko co to było... Chwila...
Ok, już
wiem, na czym to ja skończyłam. Komputer zamknęłam wtedy około
pół godziny przed Crater Lake. Zachwycona śniegiem! Ogólnie
śniegu nie lubię, wręcz nie znoszę, ale to był mój pierwszy
śnieg w tym roku. Uf... Grudzień skończył się jednym dniem
śniegu. Ogólnie Crater Lake, jak też nazwa wskazuje, to jezioro
kraterowe, także czym bardziej się tam zbliżaliśmy, tym śniegu
przebywało. Jakieś 10 minut przed przybyciem śnieg mi sięgał do
ramion!
Z powodu
zimy część dróg w parku była zamknięta. A dokładniej mówiąc
ta prowadząca naokoło jeziora. Jadnak samo dojście do jeziora było
możliwe :) Równo o siódmej wyszłam z samochodu i stanęłam na
krawędzi „przepaści” Stałam z kilkanaście metrów ponad
powierzchnią wody. Nie chciałabym tam spaść do środka – nie
dość, że najpierw potłukłabym się na skałach, to następnie
wpadła do jeziora, które ubiega za bardzo głębokie. Chyba nawet
to, że jest najczystszym na świecie nie pomogłoby ekipie
ratunkowej mnie tam odnaleźć (Madzia, jak kamień w wodzie,
poszłaby na dno i nawet umiejętność UNIESIENIA się na wodzie nie
pomogłaby jej).
Niestety
przez zachmurzone niebo nie udało mi się dostrzec błękitu wody,
gdyż wszystkie szare chmury odbijały się w lustrze wody dojąc
wodzie szaro niebieski odcień. Chmury także przykryły moje
słoneczko, za to same puchowe obłoczki przybrały barwy czerwieni
przez pomarańcz, by na koniec wschodu słońca zamienić się
złotem. Całość była niesamowita! Jedynie źle wspominam niską
temperaturę (-11 stopni) oraz porywisty wiatr. I chociaż htata
próbował mnie przed nim osłonić biorąc na siebie całą jego
siłę, to i tak przeraźliwie zmarzłam. A najgorszy był ból
palca. Nigdy wcześniej chyba nie zamroziłam sobie aż tak żadnej
części ciała. Już wolałabym amputację następnym razem aniżeli
rozgrzewanie biednego paluszka, którego ból przeszedł na całą
dłoń. Ale i tak było warto (Mamo, jak to czytasz, to się nie nie
martw, palec sprawny, po całym wydarzeniu grałam na saksofonie,
używając wszystkich palców:) )
W Visitor
Center obejrzeliśmy filmik mówiąc o historii powstania jeziora,
wyspy Wizard oraz o jego rekordzie z przejrzystością wody.
Następnie przybiłam sobie nową pieczątkę z datą 31 grudnia
(nie, nie kupiłam ornamentu, bo nie mieli żadnego... :( ).
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jak co roku w okresie zimowym wyglądam jak bałwan -.-" |
A tak oto prezentowała się ilość śniegu |
Po ponad
dwóch godzinach wjechaliśmy do kolejnego parku. Było to już po
pożegnaniu Ogegonu. Park nazywał się Lava Beds Natitonal Monument.
Był to jak dla mnie niezwykle oryginalny park. Może dlatego, że
nawet w nazwie nie ma słowa park... Nie ważne. Wyjaśnię lepiej,
czemu tak uważam.
Wielka jego
przestrzeń to jedynie pustkowia, zielono płowe góry i pagórki
przykryte płatami czarnych, wielkich kawałków skał – lawą.
Lawa ta ma parę tysięcy lat, nie jest już taka groźna, oprócz
tego, że szorstka i można sobie nią ręce poobdzierać, a chodząc
po niej trzeba uważać, by nie stanąć na ruchomym kawałku, by się
gdzieś nie obsuną. Okazało się jednak, że nie było tu aż tak
niebezpiecznie jak w Crater Lake i wyszłam tu bez szwanku, a dziury
w spodniach, to bynajmniej nie stąd ;) Ja osobiście w głowie
nazywam miejsce z tą lawą cmentarzem. Tak mi się po prostu
kojarzy, przez to, że jest fascynujące, lekko przygnębiające i w
przeszłości pogrzebało wiele istnień.
Atrakcją
tego miejsca, oprócz dawnego wylewiska lawy stanowią także
jaskinie. Niektóre z nich, to takie dziury w ziemi, do których się
schodzi w dół świecąc latarkami nietoperzom w oczy. Jedynie jedna
z jaskiń jest strikte edukacyjna z masą niezbędnej wiedzy dla
każdego dzieciaka. Jest to jaskinia oświetlona z ładnie zrobionymi
ścieżkami, a jedyne niebezpieczeństwa, to dwa spadki sufitu. Nie,
tym razem nie oberwałam w głowę ;) Może też dlatego jaskinia ta
była strasznie nudna i z htatą musieliśmy pójść do jakiejś
ciekawszej, gdzie jedyna ingerencją człowieka były poukładane
przystępie wielkie kamienie, które miały za zadanie emitować
ścieżkę. Tutaj, by zakończyć trasę, trzeba było się
zaopatrzyć w sprzęt do wspinaczki, dobre buty i latarkę.
kamień po lawie z bliska |
Dzień
zakończyliśmy podróżą do Reno. Miasteczko położone w Navadzie,
wielkości mojego Atlantic City. I chociaż ma kilka mniej Kasyn, to
i tak ogólny wybór jest spory, bo i poza miastem. Jeśli chodzi o
całą Nevadę, to ma zalegalizowany hazard i prostytucję, czym
przebija resztę stanów. Bo te dwie rzeczy są ogólnie dostępne i
legalne na terenie całego stanu, a nie tak jak np. w New Jersey
jedyny legalny hazard jest w moim mieście - AC.
Jak wygląda
sylwester w USA? Nie mam zielonego pojęcia. Ja swój przespałam.
Jedynie oglądałam koło 20 czasu pacyficznego transmisję z Times
Square oraz życzyłam hostom szczęśliwego nowego roku. Ta
transmisja miała obejmować całe stany zjednoczone, a na pytanie
jak, uzyskałam odpowiedź, że świętuje się tutaj cztery razy
Nowy Rok z osobna dla każdej ze stref czasowych.
Czwartek –
Reno opuściliśmy około godziny 8 rano. A o 9:30 byliśmy już w
Tahoe Lake. Jest to olbrzymie jezioro z bajecznie niebieską barwą
położone na granicy dwóch stanów – Nevada i Kalifornia.
Postanowiliśmy zrobić spore kółeczko, prawie, że dookoła
jeziora najpierw od strony Nevady, by wjechać do Kalifornii przez
South Lake Tahoe City. Samo to miasteczko również leży na samej
granicy. Wspomniałam kilka akapitów temu, czemu to ludzie
uwielbiają Nevadę (wskazówka – Las Vegas)... Otóż to. Główna
ulica miasta należy w połowie do każdego ze stanów. Bardzo łatwo
rozróżnić obie części miasta – jedna spokojna, dużo sklepów
z pamiątkami. Druga szalona, co budynek, to kasyno.
Samo
jezioro położone jest na terenie górzystym. Jest olbrzymie i żadne
zdjęcie nie potrafiło ująć go w całości. Jego uroku również.
Jedno z wybrzeży jest także znane jako drugie najczęściej
fotografowane miejsce w USA zaraz po Wodospadzie Niagara. Tutaj
mogłabym zamieszkać...
Nie chcę
pisać niepotrzebnych słów. I tak nie wyrażą one mojego zachwytu.
Na ich miejsce z kolei mogę dodać więcej zdjęć :)
Ostatnim
punktem tego dnia był Olympic Valley – miejsce w którym
nieprzerwanie od 1960 roku pali się ogień olimpijski z zimowych
igrzysk.
piątek
2.01.2015 – budzik o 4:50. Nie... jeszcze 10 minut – kliknęłam
drzemkę i wróciłam do ulubionej pozycji do spania. O 5 zerwałam
się przestraszona z telefonem w ręku. Nie... Jeszcze chwila...
Starałam się myśleć, by z powrotem nie zasnąć. Dzisiaj Yosemite
National Park. Jest to park o wielkiej powierzchni. Jest na pewno
bardziej znany niż Lava Beds, czy Crater Lake i równie niesamowity
jak one. Gdybym miała najłatwiej wyjaśnić, jak też on wygląda,
to powiedziałabym, że główna i najbardziej znana jego część,
to długa droga, która prowadzi w środku doliny. Dolina ta, nie
jest byle jaką. Powstała ona w wyniku osunięcia się skał po
przejściu lądolodu. Góry, które tam są, osiągają wysokość
dwóch kilometrów i są w większości zupełnie gładkie idące w
górę pod kątem 90 stopni. Profesjonalistom schodzi dwa dni, by
wspiąć się na tą najbardziej znaną górę – El Capitan.
Ponieważ jedzie się tam do końca i z powrotem jednokierunkową
drogą, oba kierunki oddzielone są potężną rzeką, która jest
zasilana wieloma wodospadami. Te które widziałam były lekko
pozamrażane, wodę jednak dało się dostrzec. Ogólnie o tej porze
roku wszystko powinno być ośnieżone, tutaj natomiast szczyty nie
były pokryte nawet małą warstwą śniegu. Ale co będę pisala o
pogodzie. Podzielę się zdjęciami ;)
znalazłam strumyczek! |
wodospady... |
Madzi zaczęło na koniec odbijać. Większość zdjęć z tego okresu czasu jest tylko dla wglądu dla "tych fajnych" osób. |
sobota,
3.01.2015
Na ten dzień
nie mieliśmy żadnych planów. Host mama bowiem nie chciała być u
koleżanki jedynie na noc i postanowiła, że spędzi z nią chodź
jeden dzień podróży. Od rana także znaleziono dla mnie zajęcie –
puzzle, które przedstawiały dwa ptaki, dwa kwiatki, które
znajdowały się na zielonym tle. Właśnie to zielone tło zajęło
mi co najmniej kilka godzin do ułożenia.
O godzinie 2
miał się odbyć spektakl w teatrze pod tytułem Dirty Dancing.
Przedstawienie na bardzo wysokim poziomie, bardzo dobrze odświeżył
mi film i pokazał kreatywność reżysera. A ponieważ były tylko
dwa miejsca (i to w loży honorowej), to wybrałam się ja i Jhonny –
syn koleżanki host mamy.
Niedziela,
4.01.2015
Ostatni
dzień w Kalifornii. Na początku plany były takie, że mieliśmy
rano wylecieć z Sacramento do San Francisco i spędzić tam n godzin
czekając na samolot do Filadelfii, ale jako, że San Francisco
musiałam zwiedzić, a host rodzice chcieli mi je pokazać, zamiast
na lotnisko pojechaliśmy do San Francisco, po drodze wykonując
telefon do linii lotniczych, by na nas nie czekali.
Zakochałam
się w San Francisco. I jak moje pierwsze wrażenie – kolejny Nowy
Jork, bo duże i nowoczesne wieżowce, tak okazało się, że były
gdzie były, a zajmowały tak naprawdę niewiele, a głównie
przemieszczałam się małymi uliczkami. Były idealne – nie duże
domy, otoczone drzewami, domy porośnięte kwiatami.
Miasto
położone jest na górzystym terenie, dlatego bardzo stromo trzeba
było jechać w górę, następnie zatrzymywało się na płaskiej
krzyżówce i ponownie wjeżdżało w górę. A tych „w górę”
było naprawdę dużo!
Ważną i
znaną tutaj ulicą jest Lombard Street, ale to zobaczcie sami:
Nad
Pacyfikiem dopatrzyłam się fabryki czekolady Ghirardelli –
najbardziej znanej i najlepszej czekolady w USA. Tam też zjadłam
lunch, którym były lody z truskawkami polane gorącą czekoladą.
Na wybrzeżu
podziwiałam również widok na Alcatraz – najlepiej strzeżone
więzienie w historii.
Zwiedziłam
również dwa Parki Narodowe pokazujące miasto w przeszłości przed
trzęsieniem ziemi w bodajże 1902 roku.
Najważniejszym
jednak punktem wycieczki był most „Golden Gate Bridge”. Na pewno
każdy go kojarzy. Jak nie z nazwy, to z jakiegoś filmu ;). Jakieś
ciekawostki? Ok. Jego długość to 2,737km; wysokość wynosi 227m;
średnica głównego kabla (taki w górze, z którego wychodzą
mniejsze) to 0.92m; a pomalowanie go przez 6 osobową ekipę zajmuje
20 lat. Po tym czasie most trzeba zacząć malować od początku dla
zachowania koloru, przez co jest to praca w nieskończoność ;)
gdzie można, tam się wepchnę. A nawet i dalej |
kochane więzienie po raz n-ty |
podróż w przeszłości bez Golden Gate Bridge? Była możliwa. |
gdzieś mi się tu wcisnęły cable cars |
i zamiast pętli, jak to my mamy w Polsce, tutaj są takie kółka do zmiany kierunku jazdy powyższym autobusikiem (znak baaardzo charakterystyczny San Francisco) |
menu z niezielnego lunchu - wybrałam lody z truskawkami taki pyszny obiadek ;) |
Golden Gate Bridge w pełnej okazałości |
wspominałam coś o średnicy głównego kabla? |
i jeszcze raz więzienie, gdyby ktoś jeszcze nie zapamiętał |
jak wygląda przejazd przez most |
ten sam główny kabel |
Na sam
koniec udaliśmy się do China Town. Nie mogłam bowiem opuścić
miasta nie pstrykając jeszcze kilku zdjęć w tamtym miejscu.
Na lotnisku
oddaliśmy wypożyczony samochód. Przez ten niecały tydzień
zrobiliśmy lekko ponad 3125km.