środa, 27 sierpnia 2014

Garden State - czyli pierwsze dni w New Jersey :D

   Wreszcie na miejscu... Gdy wyszłam z lotniska buchnęła na mnie fala gorącego powietrza. I chociaż było już po 20 i słońce zaczynało barwić niebo na różowo, to było powyżej 70 stopni Fahrenheita. To już tutaj? Czy to właśnie jest Filadelfia? Wszystko tak wolno do mnie dochodziło. O wiele za wolno. Miałam wrażenie, że wszyscy się bardziej cieszą z mojego przylotu, niż ja sama. Ale to były tylko pozory. Oni po prostu mają w genach szeroki uśmiech pokazujący wszystkie lśniące zęby. Moje skromne wygięcie kącików ust do góry niestety się do ich nie umywa.

  A więc jest 27 sierpnia, godzina 10:50 czasu mojego. W Polsce dochodzi właśnie 17. Od ostatniej notatki sporo się zmieniło. 20 w środę pożegnałam Maeve i od tamtej pory się nie widziałyśmy. Nawet nie wiadomo, czy jeszcze się spotkamy. Właśnie tamtego dnia pojechała na swój language camp w Bydgoszczy i będzie tam do końca sierpnia. Jeszcze tego samego dnia zaczęłam pakowanie na swoją przygodę życia. Zaczęło się na luza. Wszystko miałam poprane i włożone do walizek, czy do szafy (sukienki, spódnice i inne mnące się rzeczy). Teraz tylko ubrania przechodziły selekcję i trafiały do walizki bądź do szafy mojej siostry, jako rzeczy, które nie przydadzą mi się. Chciałam zmieścić się w jednej walizce, torbie podręcznej i akcesorium, którym miał być laptop. Szybko jednak okazało się to rzeczą niemożliwą. Waga bagażu głównego bez kurtki i butów zimowych przekroczyła 23 kilogramy i zaczęła jak szalona pędzić do góry i nagle też pojawił się problem braku miejsca na ostatnie potrzebne rzeczy. Wszystko zaczęło nagle iść nie po mojej myśli.
  Następnego dnia zakupiłam dodatkowy bagaż w dwie strony i zaczęłam rozkładać swoje rzeczy po dwóch walizkach. Nagle doszło mi dużo nowych rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślałam w kategorii - wziąć, przyda się. Dorzuciłam jakieś cukierki polskie, ze szkoły dostałam koszulki promujące szkoły i kilka drobnych przypinek. Mama dokupiła trzy atlasy w polsko-angielskiej wersji językowej. W piątek  byłam już prawie gotowa, a do odlotu zostało jeszcze 2 dni...
  W piątek spotkała mnie pierwsza miła rzecz. Jeden z moich kuzynów przyszedł do mnie życząc mi szczęścia i dając drewnianą, czterolistną koniczynkę.
  Sobota była dniem pożegnań z rodziną (przyjaciele mieli swój czas w środę, przed pakowaniem:D) Po godzinie 16 przyszedł do mnie wujek z ciocią i Marcinem na ciasteczko. Miało być krótko i smutno, mało kto mówił coś głośniej o ojej wymianie. Raczej starano się mówić o wszystkim innym. Babcia z dołu postanowiła zabrać mnie do kościoła na mszę, mówiąc, że w stanach nie będę miała na to czasu. O kościele wspominam z pewnego małego powodu. Przed podróżą byłam bardzo niespokojna. Jest to właściwe słowo, ale o wiele za słabe, bo to co czułam było o wiele silniejsze. Kościół nie pomógł mi tego przezwyciężyć, ale na pewno było mi później choć trochę raźniej. Mój niepokój rozwiał ktoś zupełnie inny - moja druga babcia.
  Jeszcze tego samego dnia mówiła, że ma żniwa i że nie może przyjechać. Żartowałam nawet, że jak nie przyjedzie dzisiaj, to na pewno pojawi się w niedzielę na lotnisku. Okazało się jednak, że nie było powodów, by jechała tak daleko do Warszawy, gdyż nagle stanęła w drzwiach jadalni. Dziękuję...
  Z tego dnia pamiętam jeszcze bardzo dobrze pożegnanie z Saszą, gdyż bardzo mnie poruszyło. Mówiłam jej:
  - Nie będzie mnie jutro - na co ona cicho zaskomlała - ani pojutrze - znowu cichy skowyt - za tydzień, ani za miesiąc też nie - i znowu zawodzenie. Poczułam na policzku jej mały pyszczek - ale wrócę. Tak... Oczekuj mnie w czerwcu, jak Karolcia przyniesie świadectwo ze szkoły, później jeszcze tylko z dwa tygodnie i będę znowu w domu - kiedy wypowiadałam ostatnie słowa słyszałam jak ogonkiem uderza z radości o moją kołdrę.

***

  Pożegnanie nie należało do najprostszych. Jednak to, że nie dręczył mnie niepokój z poprzednich dni szybko zapomniałam o tym, że właśnie znikam za bramkami kontroli paszportowej. Czekała bowiem na mnie przygoda życia!
  Bardzo łatwo nawiązywać znajomości w samolocie, czy też nawet w tej wielkiej kolejce do kontroli paszportowej. W kolejce poznałam sympatyczną panią, która wraz z dziećmi w moim wieku oczekiwała właśnie na samolot na Majorkę. Jak usłyszeli, gdzie lecę i w jakim celu byli zachwyceni. Tyle razy co mi powtarzali, jak mi zazdroszczą.
  W samolocie do Paryża poznałam siedzącą obok mnie panią. Ona również była zaskoczona, że w tak młodym wieku zdecydowałam się zostawić rodzinę w Polsce i szukać szczęścia za oceanem. I chociaż była małomówna wspierała mnie psychicznie jeśli chodzi o przesiadkę. I chociaż powiedziała, że jak na taki e duże lotnisko i zmianę terminali, to mało czasu, to wstrzymała troszkę ruch wychodzących z samolotu, bo "dziewczyna ma godzinną przesiadkę i musi zmienić jeszcze terminale.
  Kolejna znajomość była zapoczątkowana przeze mnie i trochę moich rodziców. Jeszcze podczas odprawy zapytali panią na lotnisku, czy ktoś jeszcze tak jak ja leci do Filadelfii i gdzie będzie siedział. Na początku wcale nie była pocieszająca odpowiedź, że lecą tam trzy osoby ze mną włącznie. Jednak, gdy usłyszałam, że jedna z tych osób siedzi w rzędzie dalej, tylko po drugiej stronie, bo na miejscu "b" (ja miałam ""f), to odetchnęłam z ulgą i postanowiłam zagadać.
  Lot miną szybko i dość przyjemnie, a do pani, którą sobie wypatrzyłam jako podróżującą ze mną podeszłam zaraz po wyjściu z samolotu. Nie podróżowała sama. Była razem z... mężem? Nie chcę skłamać. Po prostu nie wiem. Razem przeszliśmy na drugi terminal, gdzie okazało się, że nie było to takie trudne. Szczęście dopisywało nam na pewno, gdyż nikogo na naszym terminalu nie było, także nie było nawet kolejki do kontroli paszportowej, co mnie miło zaskoczyło. Jednak przed wejściem na pokład samolotu trzeba było się pożegnać.
  Nie było łatwo załadować do półki nad głową 10 kilowej walizki. Miałam więc pretekst, żeby zagadać pana siedzącego w moim rzędzie i poprosić o pomoc. Był to starszy mężczyzna lecący wraz ze swoją rodziną do Stanów. Drugi mój sąsiad okazał się żołnierzem wracającym do domu z Afganistanu. To właśnie z nim więcej rozmawiałam. A to pożyczył mi tableta, żebym mogła sobie poczytać jakiegoś e-booka, a to pomógł uzupełnić jakieś pismo, które miałam później pokazać przy kontroli paszportowej po wyjściu z samolotu.
  Ten lot był długi i męczący. Nie mogłam nijak zasnąć. Z nudów zmieniałam języki oglądanych filmów. Na domiar złego nie mogłam uruchomić sudoku, które znalazłam spośród tych nielicznych, dostępnych gier samolotowych.
  Wypożyczenie wózka na lotnisku, który miał przewieść moje bagaże miał kosztować 4 dolary. Jakie ździerstwo. Ale przecież sama bym sobie nie poradziła z trzema walizkami. Dobrze, że nie byłam sama i poznani wcześniej ludzie, z Polski pomogli mnie.

***

Tam, ta da dam! Jestem w Stanach!

Od lewej: hmama, Stephanie, druga hmama, Cynthia - counselor, htata i Gina
  Pierwsze powitalne zdjęcie. W rękach trzymałam kwiaty, który dostałam od Cythii z jej własnego ogródka. Wszyscy szczęśliwi, a do mnie jeszcze średnio dochodzi że oto właśnie zaczęłam nowy rozdział w moim życiu. 
  Każdy chciał mnie poznać, a ja z kolei byłam taka zmęczona. W Polsce była druga nad ranem, a ja od piątej byłam na nogach - a czekał na mnie jeszcze przejazd do domu (1,5h), jakaś kolacja, może rozmowa?
  Nie pamiętam dokładnie samej drogi do Margate. Jednak dobrze zapamiętałam uśmiech drugiej hmamy mówiącej mi, że bardzo chce mnie zabrać w grudniu na Florydę oraz do... No właśnie gdzie? Wspomniała jeszcze jeden Stan. Teksas? Kolorado? Kalifornia? Chyba któryś z tych trzech. Mózg mój jednak nie był w stanie zapamiętać tej nazwy. Co to zmęczenie robi z ludzi.
  Cynthia postanowiła pokazać mi swój dom, także moja hrodzina zostawiła nas na pod jej domem, a my udałyśmy się obejrzeć dom mojej counselor. Okazał się to dość spory dom położony nad jeziorem, urządzony na bogato z akcentami kultury azjatyckiej. Ona sama przyznała, że lubi podróżować.
  Wiem, że może i troszkę przynudzam tak długim tekstem, więc może wspomnę o zabawnej i jak najbardziej głupiej sytuacji, która zdarzyła mi się u niej w domu. Otóż poszłam do łazienki, a tam wszystko na bogato, wielki przepych. Łącznie z klamkami, które były okrągłe, ale nie gładkie! Miały przypominać jakiś kamień szlachetny. Miałam lekko wilgotne ręce. Złapałam klamkę i próbuję ją przekręcić. No za nic nie mogę. Kręcę, kręcę, a tu nagle klamka ląduje w mojej prawej ręce i wcale nie trzyma się drzwi! W tym momencie Cynthia pomaga mi z drugiej strony otworzyć drzwi i widzi mnie z klamką w ręce. Ależ teraz muszę mieć opinię... Człowiek z Polski przyjechał i zniszczył jej pierwszego dnia toaletę.
  A może nie wszystko jest stracone? Gdy odwoziła mnie do domu powiedziała, że musi mnie zabrać do któregoś z Kasyn do restauracji i pokazać mi, jakie to oni mają Kasyna w Atlantic City.
  Zjadłam kolację i poszłam spać. Kolejnego dnia ma mnie czekać pierwszy, prawdziwy dzień z USA:D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz