niedziela, 26 kwietnia 2015

New England 6.04 - 10.04.2015

  Jak zwykle piszę z wieeeeelkim opóźnieniem. Ale co się dziwić, skoro otrzymałam cudowną rodzinę i zero dodatkowego czasu wolnego. Gdyby tak chociaż stworzono dodatkowy dzień gdzieś w weekend... Tak więc bez chwili wolnego czasu korzystając z każdej minuty bez szkoły powoli przemierzam Stany Zjednoczone.
  Przerwa świąteczna zaczęła się dla mnie jeszcze w czwartek po szkole 2.04. Wróciłam ze szkoły, host mama z pracy, zaczęłyśmy sprzątanie. Tak samo w piątek, gdyż w piątek mieli do nas przyjechać brat host mamy, jego żona i ich trójka dzieci. Musieliśmy wszystko przygotować - dom, pokój dla nich, łóżka.
  Opiszę jednak bardzo krótko same święta - w niedzielę rano poszliśmy do kościoła, następnie zając Wielkanocny przygotował dla każdego po koszyku pełnym czekoladowych jajek. Tak na marginesie wspomną jeszcze, że nie świeci się tutaj koszyczków wielkanocnych, a w kościele w niedzielę palmową każdy dostaje liście palmy, a nie przynosi palemki. Swoją drogą, kiedyś może zrobię post jedynie o różnicach między kościołem Polski, a tym tutaj w USA.
  W każdym razie, gdy już każdy zapakował swoje czekoladowe jajka do brzucha, czy do torebki z zapasem słodyczy, przyjechała babcia z drugim bratem host mamy, a następnie trzeci brat hmamy z żoną i dwójką dzieci. Warto jeszcze wspomnieć, że babcia widziała się kilka dni wcześniej z siostrą hmamy w Hiszpanii. Ona sama mieszka w Zimbabwe. Dostałam od niej w prezencie koszulkę z zwierzętami Afryki i wielkim napisem Zimbabwe, co było bardzo miłe.
  Kolejnym punktem obowiązkowym dnia, było szukanie jajek wielkanocnych - takie kolorowe, plastikowe, które można otworzyć. Tam właśnie pochowane były drobne monety i cukierki. Ja sama zebrałam trzy jajka, spośród blisko ponad setki (zostawiając resztę dla młodszych kuzynów). W środku znalazłam z 75 centów i paręnaście jelly beans (teraz wiem, że są to sławne Kalifornijskie cukierki żelki)
  Następnie był obiad. Tutaj w stanach nie ma takich tradycji jak w Polsce. Przygotowane jest to, co przygotuje gospodarz domu, w tym wypadku hmama. Nie omieszkałam jednak nie podzielić się polskimi tradycjami, pokazując zdjęcia palemek, święconek, tłumacząc co w nich umieszczamy do poświęcenia oraz pokazując wyskrobane przeze mnie dwie pisanki.



  Wszyscy zaczęli odjeżdżać. My natomiast zaczęliśmy się kończyć pakować. O 18 wyjechaliśmy na północ.

  Zatrzymaliśmy się w SpringHill w Connecticut. Dotarliśmy tam dość późno, gdyż było już po 22 (gdzie zakładaliśmy dotarcie na miejsce około 21), a wszystko było spowodowane wielkimi korkami w pobliżu NYC. Gdy tylko postawiłam bagaże, przebrałam się w piżamę i padłam na łóżko.

6.04.2015
  Wyjechaliśmy rano. Na tyle wcześnie, by zrobić wszystko to, co zaplanowaliśmy. Naszym pierwszym przystankiem był Mistic Seaport, a dokładniej mówiąc open-air museum, gdzie można było podziwiać kolejną, jedną z pierwszych osad w New England. Tutaj też bardzo wyraźnie było widać, jak też mały port rozwijał się idąc głębiej w ląd. Na niby małej przestrzeni powstawały coraz to nowsze sklepiki. Od tych małych zaraz przy wodzie, do tych bez których można się oprzeć nieco dalej, a także do samych domów. Na samej wodzie można było podziwiać statki. Jednym z nich był taki, którym ludzie wypływali w Ocean w poszukiwaniu wielorybów (nie, nie by podziwiać, tylko połów...)



klatki pułapki na kraby






  Kolejnym punktem wycieczki była mała lata morska Point Judith Lighthouse. Niestety okazało się, że naokoło niej był teren prywatny z zakazem wstępu... Cóż, nie  wszystko idzie zawsze po naszej myśli.


  Jednak szczęście sprzyjało mi w Newport, w sławnym domu the Breakers. Niestety nie mogłam tam wykonać żadnych zdjęć w środku, w budynku, dlatego też muszę pokierować wszystkich zainteresowanych, by zapytali wujka Google. Polecam gorąco zajechać tam będąc w okolicy. Na pewno nikt się nie zawiedzie. A poniższe zdjęcia zrobione były na zewnątrz. (Również innego budynku z tego samego miasta. Taka sama zasada zakazu wykonywania zdjęć).

wejście do the Breakers















 Następnie udaliśmy się do Massachusetts, na sam szczyt Cape Cod do The Masthead. Cape Cod jest to taki dziwny wielki półwysep w kształcie haczyka, takiego jak na ubrania. Ogólnie były tam piękne widoki, w pewnym momencie było widać Atlantyk z dwóch stron. A także mogłam podziwiać osławiony typ domków cape code houses prosto z miejsca powstania. Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie 99% domów było właśnie w takim stylu. A wyróżnia się on tym, że ma ściny pokryte małymi kawałkami drewna, co może z lekka przypominać dachówkę (przynajmniej jak dla mnie)






że też nie widziałam żadnego... :(

był odpływ...






  Po nocy spędzonej na szczycie Cape Cod musieliśmy udać się w dalszą drogę. Zanim jeszcze całkowicie stamtąd wyjechaliśmy wstąpiliśmy do visitor center. Tam między innymi obejrzeliśmy historyczną wystawę o wszystkim związanym z tym rejonem. Oczywiście nie zabrakło dokładnej instrukcji jak pokryć ściany w stylu cape cod :)
  Na powrót zjechaliśmy w dół

Kolejnym, chyba najkrótszym przystankiem okazał się Plymouth Rock – miejsce z wielką skałą i rokiem 1620, gdzie według legendy pierwszy europejczyk postawił swój pierwszy krok. Właśnie na tej skale. Miejsce to nie wyglądał tak, jak sobie wyobrażałam, ale jak sie później zastanowiłam, moje wyobrażenie było kompletnie nieprzemyślane. Bo jk skała mogłaby stać na środku chodnika a ludzie mogliby ją dotykać, czy na niej siadać. Kompletnie bez sensu. Rozczarowałam się więc samą moją wyobraźnią. A o samym miejscu słyszałam uprzednio od nauczyciela historii, przy okazji omawiania kolonizacji Stanów Zjednoczonych.




Zanim jeszcze wyjechaliśmy na naszą wycieczkę słyszałam, że w samym Bostonie trzeba by spędzić kilka dni, by tak naprawdę go poznać. Ja przez kilka spędzonych tam godzin dostałam mgliste pojęcie historii, architektury czy sławnych miejsc.
Miasto do złudzenia przypominało mi Filadelfię – dziwne nowoczesne budynki przemieszane ze starą architekturą. Na przykład stary ratusz. Teraz stoi samotny w środku centrum miasta. A przecież właśnie tam miała miejsce Bostońska masakra!
Kolejny absurd. Może tutaj jednak człowiek aż tak nie zawinił, ale... Szukałam miejsca, gdzie było Boston Tea Party – wydarzenie, jeszcze za czasów, gdy New England był kolonią brytyjską. Niezadowoleni mieszkańcy miasta w ramach protestu przeciw wciąż rosnącymi podatkami dla Anglii mieli pewnej nocy wysypać ze statku w porcie ledwie przywiezioną herbatę do oceanu. Łącznie kilka ton. Znalazłam to miejsce. Stoi tam obecnie wielki wieżowiec, a na jego ścianie tablica z informacją o wydarzeniu. Okazało się, że ląd się przesunął i teraz tam, gdzie był port nadal rozwija się miasto.




























Po kilku godzinach zwiedzania Bostonu udaliśmy się z hostami na północ. Do ostatniego punktu tamtego dnia. Salem Witch Museum – czyli Muzeum czarownicy w Salem. Była tam przedstawiona historia dziewczyny, która swoje złe zachowanie zgoniła na starszą kobietę. Że tamta niby była czarownicą. Oczywiście nic podobnego, Tak więc gdy już zawisła na szubienicy a zachowanie dziewczyny nie uległo zmianie, tamta postanowiła oskarżyć jeszcze kilka osób. Przez jedną dziewczynę zginęło blisko 10 osób...


Pierwszym punktem kolejnego dnia było Strawbery Banke Museum. Muzeum architektury. Niestety okazała się, że jest zamknięte w okresie zimowym. Mieliśmy więc jedynie szansę podziwiać za darmo domy. Troszkę się jednak zawiodłam. Okazały się to takie proste, zwyczajne domy mieszkalne, wyglądające dokładnie tak, jak zwykle ja buduję domy z klocków lego (muszę zaznaczyć, że nie mam do tego kompletnie talentu).

A domy tego typu

Oto zdjęcia z najbardziej odlotowego sklepu – L.L.Bean w Maine. Znaleźć tam można wszystko, co wiąże się z aktywnościami na dworze – od latarek, przez namioty i ubrania sportowe po wszelaką broń strzelacką (strzelby, łuki) do sukienek na prom. Patrz zdjęcie poniżej:


moja sukienka na prom
doczekała się premiery



Jak sprawdzić czy buty są wygodne?
Pochodzić po skalistych powierzchniach :0


Dotarliśmy bardziej na północ Maine... Powiem szczerze, że zakochałam sie w tym stanie. Jest on w mojej top 3 Razem z Kalifornią i Oregan. Podczas mojej wycieczki do Kaliforni opisałam dokładnie, jak też Kalifonia wygląda – zero śniegu, zielona, teren zarówno nizinny od stronu lądu, jak i wyżynny przy Pacyfiku. Wprawdzie nie mówiłam o tym, ale od tamtego czasu byłam drugi raz w Kalifornii. Zaraz po wycieczce w New England. Widziałam tam wiosnę – zieloną. Strasznie zieloną. I ciepłą. O wiele cieplejszą niż w New Jersey. Mogą sobie zapewne tylko wyobrażać, jak też musi wyglądać Oregan w tej porze roku. Na pewno chodź chłodniejszy jest stokroć zieleńszy.
Obie Karoliny były zielone, z palmami. Miały piaszczyste plaże. Ale były wietrzne. Ponoć Karolina Północna jest najbardziej wietrznym miejsce w USA!
Floryda była taka ciepła w grudniu. Ciepła i zielona... Czasem wręcz gorąca. Ale... To chyba nie dla mnie...
Rhode Island miał płaskie plaże. Płaskie z wysokimi trawami. A czym dalej jechaliśmy na północ przez Massachusetts tym wybrzeże było bardziej skaliste.
A potem dotarliśmy do Maine – górzyste wybrzeże, skalne, z klifami. Rzeki w wielkich dolinach, wszędzie góry pokryte śniegiem. Krajobraz dokładnie taki, z jakim kojarzę sobie Kanadę. Maine było dla mnie moją małą Kanadą. Coś pięknego...
Na lunch zatrzymaliśmy się w Rockland – światowej stolicy homarów, gdzie spróbowałam swojej pierwszej ostrygi i zjadłam olbrzymiego, pysznego homara.

Noc spędziliśmy na terenie parku Acadia National Park. A następnego dnia zwiedziliśmy park. Dużo dokładniej, niż jak się na początku tego spodziewaliśmy. Myślę, że tylko i wyłącznie ze względu na mnie. Jak w transie starałam się zapamiętać każdy mijany krajobraz, każe drzewo, każdą skałę przy drodze. Po raz pierwszy byłam i właśnie tam zimą w czasie śniegu na plaży. Nazywała się Sand Beach. Była cudna. Otoczona małymi klifami i kamienistym wybrzeżem. Sama on była płaska z ślicznym, czystym, żółtym piaskiem. Ale też tego piasku mogłam widzieć jedynie z 2/5. Reszta była pokryta śniegiem. Śniegiem, który z dwa dni wcześniej spadł. Nikt od tamtej pory tam nie był. Sama zrobiłam pierwsze ślady.
Następnie pojechaliśmy wybrzeżem. Wszędzie były skalne klify. Woda z rozmachem uderzała o nie. Nikogo nie było na drodze, dlatego co paręnaście metrów prosiłam hostów, by się zatrzymali. Bo chciałam zrobić kilka zdjęć, czy po prostu podziwiać.
Dotarliśmy nawet do jednej z trzech małych latarni morskich. Nie chcę pisać zbytecznych słów, które i tak nie oddadzą w pełni jej uroku. Zamieszczę tylko kilka więcej zdjęć:

tutaj ponoć słońce wschodzi pierwsze w całych Stanach Zjednoczonych...
Ależ ten wschód słońca jest piękny...
























Rozpoczęliśmy drogę powrotną. Dotarliśmy do najdalszego puntu wysuniętego na północ i pojechaliśmy na zachód. I tak jak w ciągu pierwszych trzech dni poruszaliśmy się po wybrzeżu na północ, tak teraz ruszyliśmy w ląd w stronę New Hampshire i Vermont. Po drodze zatrzymaliśmy się przy trzech mostach – Covered Bridges z których słyną północno-wschodnie stany. To właśnie z nimi do końca życia będę sobie kojarzyła Vermont, gdyż w piątek jadąc na południe, już do domu widziałam ich blisko 20:






























  A byłby o jeden więcej, gdyby nie kolejny absurd – zajechaliśmy nie miejsce, gdzie miał być jeden z mostów. Tam piękny znak promujący most oraz visitor center. Z uśmiechem na twarzy wysiadam i widzę, że na drzwiach budynku jest informacja, że visitor center zostanie ponownie otworzone na sezon letni od pierwszego maja. Ale widzę ładne schodki które prowadzą gdzieś w las. A dokładniej mówiąc nad sporą przepaść. Z pół godziny szukałam tego mostu. Chyba mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że został zasypany śniegiem.
Również w piątek przez kompletny przypadek odbyłam swoją rotariańską pielgrzymkę. Byłam trochę zawiedziona, że nie udało mi się nigdzie kupić żadnych ornamentów z najdalszych na północ stanów. Tak więc zatrzymaliśmy się z hostami przed jakimś sklepem z rękodziełem. Sprzedawca od razu zauważył, że mam obcy akcent, więc zapytał skąd jestem. Powiedziałam, że jestem wymieńcem z Polski. Następnie hmama zaczęła mówić o Rotary, na co mężczyzna spojrzał na nas i zapytał, czy przyjechaliśmy tutaj zobaczyć dom.
- Zaraz, zaraz, jaki dom?
-No przecież Rotarianie z całego świata przyjeżdżają tutaj, żeby zobaczyć dom (i kogo tam to było).
Zawróciliśmy i wjechaliśmy z powrotem do miasta, by odszukać ten sławny dom:




Około 16 dotarliśmy do Vanderbilt Mansion National Historic Site. W samą porę, by udać się na ostatnią "tour" do tego pięknego domu. A tutaj zamieściłam link do strony opisującej rodowitych właścicielów (angielskia wiki z historią parku):




















































Jadąc na południe jechaliśmy głównie drogą idącą wzdłóż doliny rzeki Huston. Nie omieszkałam zrobić kilka zdjęć:









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz