niedziela, 14 grudnia 2014

Thanksgiving Day 27.11.2014

  Thanksgiving Day odbył się jedynie dwa tygodnie temu, a ja czuję, jakby to już ze sto lat co najmniej minęło. Wydarzenia z tamtych dni widzę jakby przez mgłę i pamiętam tylko te lepsze, bardziej charakterystyczne chwile.
  W czwartek 27.11 wstałam koło 7. I chociaż do kościoła miałam pójść z host rodzicami dopiero na około 9, to uznałam, że pomoc w kuchni na pewno się przyda.Także tutaj z hmamą robiłam różne ciasta dyniowe, a przy okazji gotowałam marchewkę. Po co? Otóż moi hości mają swój zielony ogródek warzywny z którego są tak dumni. W tym roku nazbierali sporo buraków i marchewki którą wykorzystaliśmy na zupę marchewkową. Okazało się jednak, że pomimo wielkiego garnka zupy z olbrzymią ilością marchewki, spora część zapasów nadal zalegała w lodówce, także jednego wieczora postanowiłam przyrządzić marchewkę według przepisu mojej mamy. Udała się idealnie, a hości zaskoczeni smakiem (ten mój talent do gotowania <3 ) powiedzieli, że muszę przyrządzić ją raz jeszcze na Thanksgiving Day. No i jak tu odmówić? Powiem tyle - warto było, bo wszyscy byli moim przepisem zachwyceni.
  Ale zanim to nastąpiło udaliśmy się do kościoła. Ksiądz tego dnia przeszedł samego siebie w długości mszy. Po 25 minutach byliśmy w powrotem w domu, a kazanie ograniczało się jedynie do jednego zdania. Rozpoczęło się pakowanie ciast, przyrządzonego jedzenia a także przekąsek. 
  W czasie drogi. Zaraz. Nie powiedziałam przecież, że Thanksgiving Day świętowaliśmy u brata mojej hmamy ;) Teraz mogę pisać, że w drodze. Tak więc czas spędzony w samochodzie w pełni wykorzystałam na zrobienie listy rzeczy, za które jestem wdzięczna. Chcący, nie chcący powstało 17 najważniejszych punktów z moich ostatnich lat życia. Oczywiście głównie skupiających się na mojej wymianie. Co nie znaczy, że zapomniałam, komu z Polski również zawdzięczam moje wsparcie. Jednak gdy przyszło co, do czego, a mianowicie kolejka przy stole doszła do mnie a we mnie padło nagle ponad 20 spojrzeń, schowałam przestraszona notes z listą moich rzeczy i wybełkotałam kilka, moim zdaniem najważniejszych. Może nie poszło mim najgorzej? Wszyscy byli dla mnie tacy mili i to przez cały dzień.
  Ale znowu przeskoczyłam do przodu. Gdy dojechaliśmy do domu wujka, w środku zastała nas już gromadka dzieci i kilka par, małżeństw... Jak zwał, tak zwał. Ogólnie z imion pamiętam tylko jedno - wujka Marka. Powoli z godziny na godzinę zjeżdżały się kolejne osoby, aż w końcu dom wypełnił się wszystkich siostrami, braćmi i rodzicami. I tak jak imiona mnie przerażają i prawie żadnych nie pamiętam, tak same koligacje, kto ma ile i które dzieci, albo kto jest czyim mężem na następne spotkanie powinnam być w stanie określić. A przekonam się o tym już na święta, czyli za dwa tygodnie ;)
  Jak ten czas szybko ucieka. Jak wiatr złapany w siatkę na motyle... 
  Cały dom przybrany był w jesienne barwy - brązy, czerwienie, pomarańcze i odcienie żółtego. Serwetki przy stole miały namalowane wzorki dyni i liści. Na środku stoły stał wielki flakon z kwiatami, a wkoło w półmiskach i zdobnych talerzach jedzenie - ziemniaki przygotowane na kilka różnych sposobów, kukurydza, sałatki, surówki, sosy, to, czym nadziewane było mięso. Ale nic nie mogło się równać indykowi, który królował nad wszystkim łącznie z moją marchewką. Gdy już siedzieliśmy przy stole złapaliśmy się wszyscy za ręce i powiedzieliśmy modlitwę dziękując za posiłek i za to, że cała rodzina mogła się zebrać w komplecie. Następnie rozpoczęliśmy obiad. W między czasie poszła wspomniana wcześniej kolejka z podziękowaniami od poszczególnych osób.
  Po skończonym posiłku, jak tradycja nakazuje udaliśmy się wszyscy do salonu. Dzieci zajęły się wspólnymi zabawami (głównie w wieku 1-10 lat, a starsi chłopcy wstydzili się ze mną rozmawiać... -.-") reszta towarzystwa z kolei zasiadła przed telewizorem oglądając mecz football'u amerykańskiego. Tego też dnia poznałam w końcu wszystkie zasady i mogłam należycie kibicować "Eagles" z Filadelfii, a nie jedynie udawać radość w raz z innymi i zastanawiać się w głębi duszy, czemu to niby inni się cieszą, przecież piłka ruszyła się tylko o kilka metrów, a po chwili została zgnieciona przez parunastu przeciwników, którzy się na nią rzucili.
  Po skończonym dniu udaliśmy się z powrotem do domu. Miałam się cieszyć czterema dniami wolnymi. Zamiast tego, czwartek minął tak szybko, a przez kolejne trzy dni mieliśmy gości - babcię - mamę host mamy, oraz Christie - kuzynkę z Zimbabwe (tak wg, to w tym roku napisała IB a teraz studiuje w Bostonie). Jeśli chodzi o tamte dni, to wybraliśmy wtedy i ubraliśmy choinkę, jednego wieczora z hostami ułożyłam puzzle, a także ostatniego dnia zrobiłam pierogi z kapustą i grzybami oraz ruskie.
  Jak ten czas leci... Właśnie skończyłam tego posta, a tu już kolejny czeka z zeszłego tygodnia. Ten, to będzie długi z całą masą zdjęć. Ale - zobaczycie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz